Już dawno minęły czasy, kiedy dowożono ludzi do pracy zakładowymi autobusami. Problem z dotarciem na czas do firmy jednak pozostał.
<!** Image 2 align=right alt="Image 30911" sub="Autobus PKS to cżęsto jedyny środek lokomocji, którym dojechać można do pracy z małych miejscowości">- Wstaję o piątej rano, pół godziny później melduję się na przystanku, choć bus planowo przyjeżdża kwadrans później. Tak trzeba, bo kierowcy lubią przyjechać wcześniej - mówi Bartek, mieszkaniec Teresina, małej wsi za Wojnowem. - I tak dobrze, że w ogóle coś jeździ, bo PKS zlikwidowało połączenie kilka lat temu. Dojazdy są dokuczliwe. Jestem w pracy o wiele wcześniej niż powinienem, bo innego połączenia nie ma. W dodatku muszę wracać z pijanymi pasażerami. Właściwie w drodze powrotnej do Mroczy słychać tylko dźwięk otwieranych puszek po piwie. Zdarza się też, że ludzie palą w busie. Ale co zrobić, wyjścia nie mam.
Bez możliwości wyboru
Brak wyjścia to powtarzający się motyw w wypowiedziach tych, którzy muszą dojeżdżać do pracy z odległych zakątków województwa.
- Jeśli ktoś, mieszkając w Bydgoszczy, znajdzie sobie pracę na przykład w Toruniu, to nie jest sprawą pracodawcy, w jaki sposób dojedzie do firmy - uważa Beata Gołębiewska, zastępca okręgowego inspektora pracy. - Nie można z tego tytułu żądać jakichkolwiek bonusów.
<!** reklama left>- „Kilometrówki” wypłacamy tylko na określonych stanowiskach, kiedy jest konieczność wysłania kogoś do pracy w terenie - informuje Dagmara Kusiewicz, rzecznik bydgoskiej Gazowni. - Kiedyś, w latach 80. kursował na wewnętrznej linii autobus z ulicy Jagiellońskiej na ulicę Witebską, gdzie mieliśmy swój zakład produkcyjny. Chodziło o płynne przeprowadzanie zmian pracowników - mówi rzeczniczka.
- Możliwe jest tylko dobrowolne porozumienie między pracownikiem a pracodawcą w sprawie zwrotu pieniędzy za dojazd do firmy - potwierdza Tomasz Zawiszewski, zastępca dyrektora Powiatowego Urzędu Pracy w Bydgoszczy. - Można za to „wrzucić” bilety czy benzynę w koszty uzyskania przychodu, dzięki czemu zapłacimy mniejszy podatek dochodowy.
Złośliwi i troskliwi
Czasem dochodzi do sytuacji, jak w jednej z bydgoskich firm ochroniarskich, która miała swoją wysunięta placówkę w Sosnowcu. Każdemu, kto podpadł szefostwu, polecano po prostu objęcie stanowiska w tym mieście, więc wszyscy pokornie podpisywali rozwiązanie umowy za porozumieniem stron.
- Bardzo ważne jest, aby domagać się w umowie o pracę jasnego określenia miejsca jej wykonywania - zaleca Beata Gołębiewska.
Nie wszędzie jednak pracownicy mają „pod górkę”. W zakładach Makrum oferuje się im darmowe noclegi.
- Wielu pracowników dojeżdża z daleka. Dla nich na terenie zakładu powstał mały hotelik - dowiedzieliśmy się w firmie.
Nie trzeba jednak mieszkać daleko, aby dojazdy do pracy stały się codziennym koszmarem.
- Wystarczy mieszkać w Fordonie. Do centrum jedziesz godzinę, chyba że staniesz w korku - tłumaczy Marek z Bydgoszczy. - Do pracy jadę na 9.00, pracuje 8-9 godzin. Gdy wracam do domu, jest dziewiętnasta. Zanim człowiek coś zje, weźmie prysznic, jest wieczór. Nie chce mi się już jechać do miasta i spotykać się ze znajomymi. Praktycznie wraz z rozpoczęciem zawodowej pracy zakończyło się moje życie towarzyskie - narzeka.
Nic więc dziwnego, że oferty pracy, które wymagają dalekich dojazdów lub w ogóle zmiany miejsca zamieszkania, wiszą bardzo długo na tablicach w Powiatowym Urzędzie Pracy.
- Dla bydgoszczan taką granicą jest Toruń. Tam są jeszcze skłonni codziennie dojeżdżać. Ruch odbywa się jednak w drugą stronę. Do Bydgoszczy przyjeżdżają pracownicy z powiatu - na przykład z Koronowa czy Nowej Wsi Wielkiej - twierdzi dyrektor Zawiszewski. - Ogólnie jesteśmy mało mobilni. Mamy oferty na przykład spod Warszawy, głównie do budowlanki, na które nie ma odzewu. Skłonność do dalekich podróży zwiększa się wraz z atrakcyjnością oferty pracy i proponowanymi zarobkami. Nie ma jednak co ukrywać, takich ofert jest bardzo mało.