- Pan Kaniecki nigdy się nie dowie, czy jego syn mógł żyć - powiedział w sądzie adwokat oskarżonego lekarza. Od tych słów ojciec Dawida nigdy się nie uwolni. Brzmią mu w uszach od kilkunastu lat...
<!** Image 2 align=none alt="Image 169043" sub="Andrzej Kaniecki protestował przed szpitalem wojskowym, przed MON i na Starym Rynku w Bydgoszczy / Fot. Archiwum A. Kanieckiego">Jest 1 listopada 1997 r. Rozpędzony peugeot wypada z łuku drogi w okolicy Strzyżawy (na trasie Toruń - Bydgoszcz), ścina drzewo, odbija się od kolejnego i zatrzymuje na trzecim. Kierowca jest ranny, pasażer wypada przez okno. To Dawid Kaniecki, 19-letni właściciel auta - sam na nie zarobił. Właśnie wrócił z rodziną z emigracji. Zaoszczędzone pieniądze Kanieccy zamierzali włożyć w rodzinny biznes. Śmierć zniweczyła plany. Od tej pory dla Andrzeja Kanieckiego, ojca Dawida, najważniejsze będzie tropienie fałszerstw, poplecznictwa i matactw, towarzyszących wyjaśnianiu przyczyn śmierci syna. Ci, którzy się ich dopuścili, do dziś czują na plecach jego oddech. Zwłaszcza
załoga „pijanej erki”.
- Ten lekarz jest pijany! Przecież ten lekarz jest pijany! - krzyczy Joanna B., na którą przewraca się lekarz erki. Czuje od niego alkohol, zauważa nieporadność ruchów. Wcześniej świadkowie widzą, jak ten sam lekarz stoi nad leżącym Dawidem i wydaje pielęgniarzowi polecenia: - Zobacz źrenice, uszczypnij... - słyszą dyspozycje, a po nich diagnozę: - Tu tylko prześcieradło!
Potem lekarz, chwiejąc się i potykając, podchodzi do rannego kierowcy. To kolega Dawida, Dariusz K., który do końca będzie twierdził, że nie pamięta, kto siedział za kierownicą.
Krzyk pani Joanny, na którą przewraca się pijany lekarz, wznieca panikę. Załoga erki ładuje rannego K. do karetki i odjeżdża. Na miejscu pojawiają się straż pożarna i policjanci z drogówki.
<!** Image 3 align=none alt="Image 169043" >- Panie, on się rusza! On żyje! - krzyczy strażak, Zdzisław M., do policjanta. Nachyla się nad Dawidem, u którego pijany lekarz zdiagnozował śmierć i jest w szoku. Policjant, Włodzimierz D., wzywa pogotowie. Mija godzina, a karetki nie ma. Łączy się przez radiotelefon z dyspozytorką pogotowia, wyjaśnia, że uznany za zmarłego daje oznaki życia i słyszy: - Już raz wysłałam lekarza i nie mam już zamiaru nikogo wysyłać.
Policjant grozi, że sam przyjedzie po lekarza. To skutkuje. Przyjeżdża erka - tym razem z trzeźwą załogą, a lekarz Jarosław C. stwierdza zgon Dawida.
Policjanci decydują o zatrzymaniu całej załogi poprzedniej karetki i przebadaniu jej alkomatem. Wtedy pojawia się pierwsze...
matactwo i fałszerstwo.
Lekarz Jarosław C. (ten z drugiej erki) bierze dowód pijanego kolegi, Dariusza Z., podmieniony też zostaje pielęgniarz z „pijanej erki”, Leszek S. Zamiast niego na badanie alkomatem do Wydziału Ruchu Drogowego KWP jedzie Wojciech M., sanitariusz z drugiej erki. Jarosław C. podpisuje się pod wynikiem badania nazwiskiem Dariusza Z., a Wojciech M. - własnym.
<!** reklama>Wyniki badania krwi świeżo zmontowanej załogi erki wskazują, że podejrzewana o pijaństwo załoga jest czysta. Tymczasem pijany lekarz Dariusz Z. (późniejsze badania wykażą, że stwierdzając zgon Dawida miał 2,2 promila alkoholu) ukrywa się na stacji pogotowia. Podobnie jak pielęgniarz Leszek S., u którego stwierdzono 0,86 promila we krwi.
Sprytnie uknuty plan ratowania pijanych kumpli psują świadkowie nocnej akcji w Strzyżawie. Pani Ingrid J. i jej synowi nie daje spokoju to, co zobaczyli. Chcą się upewnić, że pijany lekarz poniesie konsekwencje. Dzwonią na policję i słyszą: - Załoga erki była przebadana. Wszyscy są trzeźwi.
- Ktoś tu oszukuje! - stwierdza pani J. Wyobraża sobie, że ktoś z jej bliskich pada ofiarą wypadku, do którego przyjeżdża pijany lekarz i... postanawia działać. Jedzie z policjantami do stacji pogotowia, twierdzi, że rozpozna pijanego. Dochodzi do konfrontacji z załogą erki, poddaną badaniu alkomatem.
<!** Image 4 align=right alt="Image 169043" sub="Taka plansza stała w Strzyżawie,
w miejscu, gdzie zginął Dawid">- Tu brakuje pijanego lekarza - twierdzi stanowczo pani J,, a dyspozytorka pogotowia idzie w zaparte: - Nikogo innego nie było - zapewnia. Policjanci robią przeszukanie i wyciągają pijanego lekarza Dariusza Z. ze służbowego pokoju. Chcą go przebadać, ale trafiają na opór: - Nie macie prawa! To wojskowy lekarz - słyszą, więc wzywają wojskową żandarmerię. Pobrana od Dariusza Z. krew trafia do badań, a przesłuchiwany Z. idzie w zaparte. Twierdzi, że to on był na badaniach alkomatem wraz z załogą erki i miał wynik: 0,0. Dopiero potem wziął środki uspokajające i popił je koniakiem. - Z powodu stresu, bo świadkowie ze Strzyżawy pomawiali mnie, że byłem pijany - wyjaśniał, gdy na jaw wyszły promile.
Jarosław C. też szedł w zaparte, ale
zgubiła go broda.
Policjant towarzyszący załodze fałszywej erki podczas badań alkomatem zapamiętał, że mężczyzna posługujący się dowodem i podpisem Dariusza Z. miał zarost, a prawdziwy Z. brody nie ma. O postawieniu Jarosławowi C. zarzutu fałszerstwa przesądziła opinia grafologa.
Równie ciekawie wyglądało badanie krwi pielęgniarza Leszka Z. (to za niego pojechał na badania trzeźwy Włodzimierz M.) Gdy policja nakazała pobranie krwi wszystkim pracownikom stacji pogotowia, u Leszka Z. wykryto 0,86 promila, ale potem pracownica pogotowia jeszcze dwukrotnie pobierała mu krew, tłumacząc policjantom, że miejsce nakłucia niepotrzebnie posmarowano spirytusem, itp. Ostatnią próbkę (pobierano ją przy innym policjancie, który nie sprawdzał już personaliów) wysłano do Gdańska. Prokurator otrzymał po 3 miesiącach (tylko przez taki okres przechowuje się też preparaty do ewentualnej powtórki badań) wynik, który wskazywał brak alkoholu we krwi pielęgniarza i nie zawierał grupy krwi. Andrzej Kaniecki dowiedział się o tym, gdy przeglądał akta w prokuraturze. - Wypadła z nich luźna kartka z wcześniejszymi wynikami krwi Leszka S. z pogotowia (0,86 promila), więc i tu zacząłem podejrzewać manipulację - wspomina. To wtedy zaczął kopiować i analizować akta. - Ignorowano mnie, odsuwano od akt i straszono, ale się nie dałem, bo pamiętałem słowa pewnego adwokata: - Tylko pan może dociec prawdy o śmierci syna, ale będzie to długa
droga do sprawiedliwości.
O proteście Andrzeja Kanieckiego przed Ministerstwem Obrony Narodowej usłyszała cała Polska. Głośno też było o jego pikiecie pod wojskowym szpitalem, gdzie zwlekano ze zwolnieniem Dariusza Z. (pracował tam na etacie jako anestezjolog). Media rozpisywały się też o proteście na bydgoskim Starym Rynku, gdzie Kaniecki z trumną na kółkach i zdjęciem Dawida opowiadał o pijanej załodze erki i fałszerstwach w pogotowiu.
- Wiedziałem o wojskowych koneksjach lekarza Dariusza Z. i o manipulacjach w dzienniku ambulatorium pogotowia. Bałem się, że jeżeli będę siedział cicho, to oni sprawę zatuszują - tak Kaniecki wyjaśnia powody swoich manifestacji. Obiecywali mu, że przyjrzą się sprawie - minister Onyszkiewicz, generał Wilecki i generalny prokurator. - Nadanie rozgłosu spowodowało, że nie można już było zamieść tej sprawy pod dywan - mówi Kaniecki, przekonany o słuszności swoich działań.
W efekcie lekarski samorząd ukarał Dariusza Z... naganą za wykonywanie czynności pod wpływem alkoholu, wojsko pozbawiło go munduru, a sąd uznał go winnym wyłudzenia poświadczenia nieprawdy (na badanie alkomatem wysłał swojego kolegę) i wymierzył mu półtora roku pozbawienia wolności w zawieszeniu.
Trzem innym pracownikom pogotowia zasądzono kary (też w zawieszeniu) za fałszywe zeznania. Był wśród nich pielęgniarz Leszek S., który w tym roku usłyszał kolejny wyrok. Tym razem w korupcyjnej aferze, gdzie był pośrednikiem między pacjentami a lekarzem, który wydawał lewe zwolnienia. W tym czasie pielęgniarz S. wciąż jeździł w zespole reanimacyjnym pogotowia. - Zapytałem dyrektora Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego, dlaczego zatrudnia takich ludzi - zdradza Andrzej Kaniecki. Od kilku dni jest już spokojniejszy, bo wie, że tym razem pielęgniarz (S. był też oskarżony o pomoc w ukrywaniu skradzionego auta) zostanie odsunięty od reanimacji.
Równie pilnie Kaniecki śledzi losy Dariusza Z. Wytropił go w szpitalu w Kutnie (Z. był tam wicedyrektorem), skontaktował się z jego przełożonym. Skutecznie, bo z Z. nie przedłużono kontraktu. Kolejnym miejscem pracy anestezjologa był prywatny szpital. - Niedawno dostałem informację, że Z. nie pojawił się na planowanym zabiegu, tylko zatelefonował, że na stałe wyjeżdża za granicę - mówi Kaniecki. Nie czuje pełnej satysfakcji. - Nadal nie wiem,
czy mój syn mógł żyć...
Pracownicy z Zieleni Miejskiej, których przysłano po zwłoki, dziwili się, że ciało Dawida, jak mówili: „było takie miękkie i ciepłe”, mimo niskiej temperatury powietrza. Prosektor, choć miał dzień wolny od pracy, natychmiast zajął się zwłokami mojego syna. Zeznał, że się nudził, więc przyszedł posprzątać. - Złożyłem wniosek o ponowną sekcję zwłok, a prokurator zapytał. - Co chce pan badać? Pustą głowę? Wtedy się dowiedziałem, że Dawida pochowano bez wątroby, żołądka, nerek i mózgu, a wynik sekcji, przy której nie było prokuratora brzmiał: przerwanie pnia mózgu. I kto to teraz sprawdzi?