- Mamy problem - zgodnie twierdzą miejscy urzędnicy i część przedsiębiorców. - Prawo o zamówieniach publicznych nakłada na nas obowiązek kierowania się głównie ceną: wygrywa najtańszy. Wielokrotnie oznacza to konieczność „naprawiania nowego”. Dobrze, jeżeli firma poczuwa się do odpowiedzialności i karnie, a co najważniejsze - szybko - przeprowadzi prace gwarancyjne. A co, jeśli nie?- Wtedy oznacza to, często wielomiesięczny, boks prawników. Oni zarabiają, tracimy my wszyscy.
- Na szczęście konkurencja wymusza coraz dłuższe okresy gwarancyjne - komentuje Krzysztof Kosiedowski, rzecznik prasowy Zarządu Dróg Miejskich i Komunikacji Publicznej, jednego z największych miejskich inwestorów. - Kilka lat temu zazwyczaj był to rok, teraz często sześć, a nawet osiem lat. Wszystko zależy od negocjacji. To daje nam możliwość egzekwowania napraw fuszerek, na których ujawnienie musimy poczekać trochę dłużej.
- Są firmy, które teoretycznie wygrywają przetargi, a faktycznie realizują je podwykonawcy - mówi bydgoski przedsiębiorca, działający w branży budowlanej. - Nic dziwnego, że trudno wyegzekwować jakość, skoro każdy chce jak najwięcej zarobić. Pieniądze z miasta dostaje firma, która złożyła dokumenty. Później swoje dostać może podwykonawca. Im bardziej oszczędzi na ludziach i materiale, tym dla niego lepiej, bo zarobi więcej. Co wygrywa na takiej procedurze? Na przykład to, że nie musi składać referencji, których oczekuje miasto, bo zazwyczaj nie miałby czego złożyć. To załatwia firma, która bezpośrednio startuje w przetargu. Z tego biorą się kwiatki, o których piszecie...
Faktycznie, podejście wykonawców do napraw gwarancyjnych jest różne. Są firmy, które ze względu na dbałość o renomę nie robią z tym problemu, biorą go „na klatę”. Inni wiją się jak piskorze.