Likwidacja gimnazjów, powrót do ośmioletniej podstawówki, czteroletnich liceów i pięcioletnich techników to nie jest operacja, którą można załatwić jednym podpisem pani minister od edukacji.
To gigantyczne przedsięwzięcie organizacyjne. Rząd ma pomysł, ale praktycznie przeprowadzenie tej rewolucji spadnie na barki samorządów.
Trudno także uwierzyć, że gdzieś w ferworze walki o nową - starą szkołę nie poginą nauczyciele. Rewolucje mają to do siebie, że ofiary trzeba wkalkulować w wielkie dzieło zmian.
W oświacie, co prawda, zawsze jeszcze można zwalić winę na niż demograficzny. Proste: mniej uczniów, mniej nauczycieli.
W przypadku tej rewolucji muszę przyznać, że najmniej przekonuje mnie sama pani minister. Wczorajszy protest nauczycieli może i ma polityczny podtekst, bo natychmiast z poparciem pcha się opozycja, ale problem polega na tym, że dla pani minister jest to jedyny argument, by darować sobie konkrety.