I komisji śledczej też nie ratuje - choć pani Wassermann wdzięku jej pewnie dodaje, zwłaszcza, że obok ma smutnych facetów, nabzdyczonych swoją wybitną komisyjnością. I tylko pięknoduchy, wieszczące, że komisja ambergoldowa, tak, jak kiedyś rywinowa, coś tam jednak przed nami, szaraczkami, odkryje, gryzą paluchy z żalu.
A ta komisja, jak żadna, mogła zawojować media. Raz, że sprawa dotyczy prostego w sumie oszustwa i każdy może ją ogarnąć - nikt nie uśnie z nudów, jak w przypadku prywatyzacji PZU. Dwa, że polityczne graczyki szykowały podpiekanie najwyższych bonzów. A trzy, że krzywda ludzka jest w tej sprawie namacalna... I mogło to zadziałać, mimo tego że jednej stronie chodzi głównie o to, żeby zamotać w układ pana Tuska, a drugiej, żeby wkładać kijaszka w szprychy. No a jak to wyszło? Cóż, jeśli komisja rywinowa był oscarowym filmem z Pacino i De Niro, to ta ambergoldowa to „Moda na sukces”. Albo „13 posterunek”. Owszem, u Rywina mieliśmy „pionowe korytarze”, ale posłanka Błochowiak odstawała od panów Rokity, Lewandowskiego czy Nałęcza, jak ten chwaścik w cud-ogrodzie. Teraz, kiedy słuchałem pytań pana Marka Suskiego o carycę Katarzynę o nazwisku Wielka, to aż mi się śmiać odechciało. Bo jak tu się śmiać z cudzego nieszczęścia.
Ale może się czepiam? W końcu parę obrazków z życia naszych ludków od wymiaru sprawiedliwości wyszło tu soczyście. I nie chodzi o tych, co nic nie pamiętają, ale o tych, co to nie przeczytali, tylko przejrzeli, albo o nieszczęsnego kuratora sądowego, co to biedaczyna wszystko przyjmował na wiarę. Jasne, jedni zobaczą tu korupcję, a inni zwykłe, swojskie nieróbstwo. I kiedy kurator mówi, że oszust z Amber Gold robił z niego matoła, a on teraz ma z tego powodu dyskomfort, to wolałbym żeby było mu trochę bardziej dyskomfortowo. Ot, mógłby na przykład honorowo oddać pensję za robotę, którą pokazowo olewał.