Zwolennicy mówią: w końcu z naszych torów znikną drodzy, lecz przeciętni żużlowcy krajowi. Oponenci: za kilka lat nie będzie miał kto jeździć.
<!** Image 2 align=right alt="180" >Batalia o to, jak będą wyglądać składy zespołów w sezonie 2006, ciągnęła się w nieskończoność. Teraz, po zatwierdzeniu regulaminu przez Główną Komisję Sportu Żużlowego, już wiadomo. I tak otwarto rynek dla cudzoziemców. Drużyny będą mogły składać się wyłącznie z zawodników zagranicznych (z Grand Prix tylko dwóch w ekipie). Także juniorzy będą mogli być obcokrajowcami. Ponadto do ekipy (nr 8 i 16) wprowadzono rezerwowych - nie mogą mieć więcej niż 23 lata.
Prawdziwe korowody
Zanim ustalono przepisy, byliśmy świadkami farsy na linii PZM - prezesi klubów - GKSŻ. Pod koniec września zdecydowano, że w zespole będzie startował jeden straniero. Miesiąc później GKSŻ postanowiła, że w drużynie będzie mogło jednak jechać dwóch cudzoziemców. W pierwszej dekadzie listopada prezesi na zamku w Rydzynie zaaprobowali tę decyzję. Minął ledwie tydzień i PZM wrócił do pomysłu... z jednym zagranicznym żużlowcem w składzie. 21 listopada Ministerstwo Sportu orzekło, że decyzja PZM jest niezgodna z prawem obowiązującym w Unii Europejskiej. Za dwa dni prezydium Związku zmieniło postanowienie, otwierając rynek.
Prezesi, którzy byli orędownikami zatrudniania zachodnich asów bez żadnych limitów, narzekali, że polscy średniacy mieli wymagania finansowe nieadekwatne do prezentowanych umiejętności.
- Zagraniczny odpowiednik takiego krajowego żużlowca będzie kosztował w sezonie o 30 procent mniej - tłumaczy Marek Formela, szef Wybrzeża. I zatrudnił już Bjarne Pedersena i Davida Ruuda. Przymierza się też do zakontraktowania Niklasa Klingberga.
Z obcymi różnie bywa
Tymczasem gwiazdy nadal zarabiają krocie. Duńczyk Nicki Pedersen za podpis pod kontraktem ze Stalą Rzeszów miał zainkasować 100 tys. euro.
- I tak twierdzę, że zawodnicy zza granicy są tańsi. Poza tym musimy stwarzać emocjonujące widowiska. A polskich jeźdźców na ekstraligowym poziomie jest zaledwie kilku - argumentuje Lech Małagowski, dyrektor Włókniarza Częstochowa.
Są jednak i tacy prezesi, którzy nie będą na siłę szukać wzmocnień z Zachodu. Tak będzie w BTŻ Polonia.
- Chcemy jechać tylko z Andreasem Jonssonem. Wolę zatrudnić dobrego Polaka, bo pod względem marketingowym to lepsze rozwiązaniem. Poza tym, jeśli zakontraktuję solidnego rodaka, to mam pewność, że raczej nie zawiedzie. Z obcymi „gwiazdami” różnie to bywa - mówi Bogdan Sawarski, prezes bydgoskiego klubu. - Samego pomysłu o otwarciu rynku absolutnie nie neguję. Skoro polski hydraulik czy pielęgniarka mogą zarabiać za granicą, to niech Duńczycy, Szwedzi czy Anglicy pracują u nas. Szkoda tylko, że tak późno uchwala się regulaminy - dodaje.
Przeciwnicy zniesienia limitów w zatrudnianiu obcokrajowców mówią, że w żużlu może powtórzyć się sytuacji z koszykówki. Tam już od pewnego czasu nie ma żadnych ograniczeń. W czołowych zespołach Polacy grzeją ławę, a pierwsze piątki tworzą sami zagraniczni gracze. To znalazło też odbicie w wynikach naszej reprezentacji. Jeszcze kilka lat temu występowała w finałach mistrzostw Europy. Dzisiaj musi bić się w dywizji B z tak egzotycznym rywalami, jak Luxemburg, Norwegia czy Islandia.
Chronić juniorów
- Otwarcie rynku nie jest korzystne, zwłaszcza dla juniorów - uważa Jan Ząbik, trener KS Toruń. - Czy będzie się teraz opłacało szkolić i promować rozwój młodych zawodników? Zobaczmy, co dzieje się w Szwecji lub Anglii. Tam brakuje rozwojowych żużlowców.
W podobnym tonie wypowiada się także szef BTŻ Polonia. - Gdybym mógł, to chroniłbym polskich młodzieżowców, którzy przecież odnosili sporo międzynarodowych sukcesów - wyjaśnia Sawarski. - Z drugiej strony mam dbać o wynik i budżet klubu. My wcześniej podpisaliśmy umowy z juniorami. Już zamówiliśmy dla nich sprzęt i usługi tunerskie. A może taniej byłoby zatrudnić jakiegoś Davidssona czy Bjerre? Dlatego powtarzam, zbyt późno ustala się przepisy.
Sporo kontrowersji budzi też zapis o rezerwowym do lat 23. W zamyśle miał on pewnie chronić młodych krajowych jeźdźców. Tymczasem będzie zupełnie inaczej.
- Jeżeli zawodnik nie otrzyma przed sezonem około 120 tys. zł na przygotowanie, to nie ma szans w ekstralidze. Czyli jako prezes muszę wyłożyć kolejną stówę, żeby mieć dodatkowego człowieka w składzie, który może w ogóle nie występować w meczach. Miało być taniej, a wyszło na odwrót - kończy Sawarski.