Tak jest z bohaterami “Żony”, kameralnego, dopieszczonego dramatu, opartego na dwóch nogach – kapitalnym aktorstwie i dobrze namalowanych postaciach, dzięki którym unikamy pułapki zbyt prostych jednoznaczności.
Złożoność sytuacji odkrywamy zresztą z każdym kadrem, bo początkowo może nam się wydawać, że małżeński układ funkcjonuje perfekcyjnie. On jest pisarzem wybitnym, ona żoną idealną, pilnującą, żeby wszystko zawsze się zgadzało. Uzupełniają się cudnie, są jak nigdy nie zacinająca się maszyneria. Poznajemy ich w chwili, kiedy on dowiaduje się, że dostał literackiego Nobla. Wyprawa do Sztokholmu głównie dla niej będzie jednak jedną wielką refleksją nad dotychczasowym życiem – jak się okazuje opartym na kłamstwie. A jakby to banalnie nie zabrzmiało, na kłamstwie niewiele da się zbudować, choćbyśmy nawet próbowali okłamać sami siebie.
Film ma dwa plany – ten z lat 90, kiedy małżonkowie ruszają do stolicy Szwecji, i ten z lat 50., kiedy ich związek startuje. On był wykładowcą i początkującym pisarzem, ona jego studentką, też próbującą pisać. Ale kobiety pisarki miały wtedy pod górkę – w męskim świecie nie mogły się przebić, no, chyba, że okazywały się bardzo męskie... Ona nie chciała się z tym mierzyć, rodzinnym frontmanem zostaje więc on. A my powoli odkrywamy, na czym polega ten cały układ, śledząc i relacje małżonków, i poczynania dziennikarza, który stara się zostać biografem pisarza. I który odkrywa różne smakołyki, dochodząc do wniosku, że nic tu nie jest takie, jak się wydaje.
I my też zaczynamy odkrywać, kto tu jest motorem, kto ma talent, kto ile poświęcił, a kto wykorzystuje partnera... Analizujemy motywacje i źródła pretensji. On jest zresztą łatwiejszy do odczytania, ona to większa zagadka, bo na pierwszy rzut oka na tym układzie więcej przecież traci, a mimo to w nim trwa. Towarzyszymy jej też zresztą w tych momentach, kiedy zaczyna w niej dojrzewać myśl, czy nie traci zbyt wiele. I kiedy uświadamia sobie, jakie są naprawdę jej uczucia wobec męża.
Ten film łatwo zmieniłby się w teatrzyk telewizji, gdyby nie Jonathan Pryce i – przede wszystkim – Glenn Close, która pokazuje, jak z prostego, wydawałoby się, manifestu uciemiężonej kobiety, zrobić głęboki portret. A co do tego manifestu... Niby od lat 50. zmieniło się dużo, ale kiedy nasz bohater staje na scenie z innymi noblistami, to wyglądają jak klony. To faceci w mniej lub bardziej średnim wieku. Z żonami gdzieś w tle.