https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wiślane wraki dla zuchwałych

Jacek Kiełpiński
Przy tak niskiej wodzie ujawniają się kamienne rafy i ogromne pojedyncze głazy. Uszkodzeniu mogą ulec nawet płytko zanurzone jachty i motorówki. Gdy wszelka żegluga ostatecznie ustaje, królowa polskich rzek odsłania swe największe tajemnice.

Przy tak niskiej wodzie ujawniają się kamienne rafy i ogromne pojedyncze głazy. Uszkodzeniu mogą ulec nawet płytko zanurzone jachty i motorówki. Gdy wszelka żegluga ostatecznie ustaje, królowa polskich rzek odsłania swe największe tajemnice.

<!** Image 2 align=none alt="Image 196573" sub="Wrak ujawniający się przy naprawdę niskiej wodzie poniżej Bobrownik. Wpływamy jak do małego portu. Historycy spierają się, czy jest to „Moniuszko” broniący przed Rosjanami przeprawy przez Wisłę w 1920 roku, czy też „Spółdzielnia Wisła” zatopiona na początku II wojny światowej. Fot. Jacek Kiełpiński">

Na taką wodę czeka się latami. Przyzna to każdy, kto kiedykolwiek interesował się Wisłą i rozmawiał z tymi, którzy nią regularnie pływają. Kilka lat temu Czesław Błocki, armator wiślanych statków „Wanda” i „Wiking”, niekwestionowany znawca tej rzeki, zdradził mi, jakie ma marzenie - spłynąć kajakiem przez rafę Bógpomóż przy najniższej wodzie! <!** reklama>

- Wybraliście idealny moment - przyznał Jarosław Wachowski, kierownik nadzoru wodnego w Toruniu, gdy usłyszał o pomyśle popłynięcia właśnie teraz z Włocławka do Nieszawy, czyli pokonania chyba najciekawszego odcinka największej dzikiej rzeki Europy. - Na wodowskazie w Toruniu poziom Wisły oscyluje wokół 150 centymetrów - podkreślił. - Zobaczycie wszystko, co kryje nasza królowa. Zazdroszczę.

Kurs na słynne wyspy

150 centymetrów na wodowskazie IMGW na toruńskim bulwarze to faktycznie mało. Dość powiedzieć, że stan alarmowy, czyli moment, gdy zaczyna się w mediach mówić o możliwych podtopieniach, a nawet powodzi, to w tym miejscu 650 centymetrów, czyli pięć metrów wyżej. Fala powodziowa to już ponad 800 centymetrów, czyli o dwa piętra wyżej! Ruszamy więc bardziej w klimatach piwnicznych, przy samym dnie, jak prawdziwe szczury rzeczne.

Chyba każdy wodniak wie, że Nieszawa jest miastem najbardziej otwartym na ludzi rzeki. Tam dziś chcielibyśmy się znaleźć, korzystając z siły nurtu i własnych mięśni. Mięśni nie tylko tylko rąk. Nóg także, bo, płynąc prawidłowo kajakiem jedynką, każdy ruch wiosłem zaczyna się od palców stóp.

Przed nami trzydzieści kilometrów spływu - dla amatorów mordęga, dla kajakarzy rozgrzewka. We Włocławku polietylenowe, prawie niezniszczalne kajaki zrzucamy z betonowego wysokiego bulwaru, jakby przestraszonego sąsiedztwem pobliskiej tamy, wytrzymującej napór wody często o dwanaście metrów wyższej, bo takie może być tam piętrzenie. Prawda taka, że Włocławek położony jest poniżej wielkiego jeziora, które, gdyby nagle z jakichś powodów miało zalać miasto, to... Sodoma i Gomora miały lżej.

Ale, oczywiście, tak nie będzie, bo - jak mawia profesor Marek Grześ, największy spec w tym temacie - zapora włocławska nie runie, bo już leży. - A nic, co leży, panie Jacku, się nie przewraca...

Bulwar naprawdę wysoki, więc co sto metrów zainstalowano drabinki. To ważne ułatwienie przy wyższej wodzie, gdy trzeba wsiąść do rozhuśtanej łódki albo stateczku. Wsiadanie tu do kajaka na szalejącej wodzie byłoby, mimo tego ułatwienia, i tak więcej niż ryzykowne. Ale teraz mamy suszę. Dziś Wisła nie grozi, tylko się prezentuje.

Przed nami jeden z najbardziej cennych przyrodniczo fragmentów rzeki. To na tym odcinku znajdują się słynne wiślane wyspy: Kępa Gąbinek, Bógpomóż, Ptasia, Jamajka... Gdy powstanie zapora poniżej - znikną na zawsze. Wspomina się jedynie o sztucznym podniesieniu największej z nich - Bógpomóż.

Uwaga, tam rwie nielicho!

Kończy się Włocławek, ostatnie wieżowce nas żegnają, a my podskakujemy na kamolach. Gizbern, człowiek, którego woda się boi, osiadł na wielkim głazie upstrzonym przez ptaki. Tam postanowił zjeść śniadanie. Później Jarosław Wachowski rozpoznał ze zdjęcia, że to kamień, na którym kiedyś utknęła jego „Drwęca”, statek toruńskiego nadzoru wodnego.

- Wracamy z rozstawiania bakenów, szlak wodny wyznaczony, relaks, a tu nagle puk i stoimy lekko przechyleni - wspomina. - Sondowanie. Z każdej strony badamy dno, wychodzi po metr dwadzieścia. A my nic. Cała naprzód, a statek stoi. Musieliśmy go rozbujać, by zejść z tego kamola. Lody przypchnęły go stosunkowo niedawno, przed rokiem 2000 na pewno go tu nie było.

Wpływamy w strefę raf przed Bógpomóż. Pierwszy wrak na trasie. Na brzegu kępy naprawdę sporo złomu. To resztki jakiejś barki. Nikt dziś nie potrafi jednoznacznie podać szczegółów tamtego dramatu.

Nagle przerzut na lewą stronę rzeki. Czerwony, czyli prawy, baken jest przy... lewym brzegu. A nas nurt ciągnie na rafę. Syczące i strzelające w górę wodą kamienie są coraz bliżej. Chcemy je ominąć zgodnie ze szlakiem wodnym. Ten czerwony baken szaleje wręcz targany nurtem. Gdy go omijamy, kajaki zdecydowanie przyspieszają. Jakbyśmy jechali w dół. Potem Wachowski po prostu przyzna: „Bo tam faktycznie rwie nielicho”.

Rafa Bógpomóż to legenda. Oglądamy ją częściowo odsłoniętą. Rzeczywiście dużo kamoli, które przy tej wodzie da się opływać i swobodnie między nimi lawirować. Nurt poszedł lewą stroną. By tu się znaleźć, musieliśmy wyrwać się z niego na prawo. Oczywiście, przy większej, szybszej wodzie to właśnie tu, na kamieniach przy prawym wypłyceniu będzie najostrzejsza jazda. Wtedy woda się łamie i pieni. A jak jeszcze zawieje z północnego zachodu, to fale się podniosą i będzie totalny Sajgon...

To ta rafa rozpruła najpewniej kadłub drewnianej jednostki, której wrak odkrywamy kawałek dalej. Marek Grześ, profesor UMK, hydrolog i glacjolog, twierdzi, że to szkuta z XVIII wieku. Podobno można to poznać po kutych, kwadratowych gwoździach, których dotykaliśmy. Potem ucieszy nas lekki wyraz zazdrości na twarzach starych wyg wiślanych z nadzoru wodnego w Toruniu. Oni tylko raz, dwa razy w życiu widzieli ten wrak, a my, dzięki kajakom o znikomym zanurzeniu, dobiliśmy do niego!

Dwa kolejne wraki to skarby tego fragmentu Wisły. „Moniuszko” miał walczyć z bolszewikami w 1920 roku i polec od ichniego strzału z zamku w Bobrownikach, a drugi to „Spółdzielnia Wisła”, zatopiona gdzieś tu 5 września 1939 roku przez Luftwaffe. Historycy się spierają, który jest który, a my na tych wrakach jemy drugie śniadanie.

Jamajka nikogo nie przyciąga, bo już widać metę. Wcześniej, na Ptasiej, też nie stawaliśmy. Zresztą tam już nie ma ptaków. Lisy wyjadły młode z gniazd, gdy wyspa przestała być wyspą i jako półwysep była dla drapieżników dostępna.

Po pięciu godzinach dobijamy do zielonych pastwisk Nieszawy. Miasto ma, co prawda, betonowy bulwar, ale tylko na krótkim odcinku. Przy tej wodzie zwisa nad nami i wygląda dość niepoważnie. Brakuje przynajmniej trzech metrów wody, by tam coś w ogóle mogło dopłynąć.

Łupy, czyli prawdziwe unikaty

Ale po pierwsze, Nieszawa ma trawiastą, stromo wznosząca się skarpę. Strefę wolności. Czynną od samego dna do wysokości wału przeciwpowodziowego. Konstrukcję genialną. To dlatego tu przybije każda mniejsza jednostka i to przy każdej wodzie. Jak będzie powódź, to załoga wyjdzie jednym skokiem na nieszawski bulwar. Dziś trzeba się piąć tam jak na Połoninę Caryńską w Bieszczadach.

Nad samą wodą rozpalamy ognisko z wypłukanych konarów, przyniesionych przez rzekę. W wędzarni na nabrzeżu lokalni rybacy kończą przygotowywać kolejną porcję doskonałych leszczy. Oglądamy nasze łupy - zdjęcia z wraków, niektóre detale konstrukcyjne to prawdziwe unikaty.

- Kilka razy firmy złomiarskie zwracały się do mnie z prośbą o umożliwienie wydobycia tych statków - przyzna potem Jarosław Wachowski. - Stanowczo odmawiam. Bo to nie tylko złom. To nasza historia.

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski