Znany skrzypek JAKUB JAKOWICZ mówi o swoich relacjach z ojcem, lęku i znaczeniu słów.
<!** Image 2 align=right alt="Image 137260" sub="Jakub Jakowicz / Fot. Gabriela Ułanowska">Czy pamięta Pan, jak słynny dyrygent Jerzy Maksymiuk zadzwonił do Pana domu i polecił, by powtórzył Pan tacie - słynnemu skrzypkowi Krzysztofowi Jakowiczowi - słowa: „Mistrz to jest mistrz”?
Nawet gdybym nie pamiętał, muszę powiedzieć, że pamiętam. Tata tyle razy opowiadał tę anegdotę. Oni dość często przebywali razem. Wujek wpadał do nas i chodził. Chodził i mówił. Nawet kiedy mama podawała zupę, to jadł i chodził...
Jak wtedy rozumiał Pan słowo „mistrz”?
Mówiąc dzisiejszym potocznym językiem to była ksywa. Swoisty kod, który sobie stworzyli. Podobnie było z imieniem mojej siostry. Zamiast Ewa mówiliśmy do niej Kropka. To był rodzinny kod, a „mistrz” to był przyjacielski kod.
Co dziś oznacza dla Pana to słowo?
Tego „mistrza” z dzieciństwa już nie ma. Szkoda, bo to było fajne. Czułem, że tatę i Jerzego Maksymiuka łączy coś bardzo istotnego. Dziś to słowo się zdewaluowało.
A jak słowo „wirtuoz” rozumie Kuba Jakowicz, nazywany „wirtuozem skrzypiec”?
<!** reklama>Obecne znaczenie słowa wirtuoz ma niewiele wspólnego z jego etymologią. Ono pochodzi od łacińskiego virtus - odwaga. A więc wirtuoz to ktoś odważny. Jeśli tak rozumieć to słowo, to jestem wirtuozem. Trzeba pokonać wiele lęków, np. że się człowiek pomyli. Strach bywa tak wielki, że przeszkadza w zagraniu czegoś ponad nutami, utrudnia mówienie muzyką.
A czym „mowa skrzypiec” różni się od mowy słów?
Zasadniczo. Dużo łatwiej jest mówić skrzypcami. Męczę się rozmawiając z panią, pewne sprawy łatwiej byłoby wyrazić grając.
Słowami można mówić nieprawdę. A czy skrzypcami można kłamać?
Im lepszy muzyk, tym jego przekaz jest uczciwszy. Więcej rozumiejąc, więcej z muzyki wydobędzie. Żeby to zrobić, trzeba się naprawdę wysilić. Czasami nie zagra się tak, jak wiemy, że powinniśmy i wtedy może można mówić o kłamstwie. Nie chodzi oczywiście o to, że ktoś wypuścił nutę, tego czasami w ogóle nie słychać. Wielcy muzycy nie kłamią. Np. płyta z koncertami Chopina Krystiana Zimermana jest genialna. Zimerman wiedział, jak chce zagrać każdy takt. Ponadto miał wspaniałą orkiestrę, modlili się tam wszyscy nad każdą nutą i powstało wyjątkowe nagranie.
Kiedy prosiłam Pana o wywiad, zdziwił się Pan, że zwracam się z taką propozycją. To niechęć do dziennikarzy, niechęć do mówienia o sobie, skromność, a może kokieteria?
Kokieteria.
Więc jednak zakłada Pan, że ma coś do powiedzenia w zwyczajnej rozmowie, a nie tylko grając.
Uważam, że muzycy mają niewiele ciekawego do powiedzenia. Rozmawiam z panią i ciągle brakuje mi słów. Chociażby ten ostatni fragment naszej rozmowy o interpretacji Zimermana. Nie da się wytłumaczyć dokładnie, dlaczego dzieło sztuki jest wyjątkowe, jeśli ktoś tego nie rozumie sam. To się nie daje zwerbalizować. No, może gdyby Zimerman siadł z Marthą Argerich i nie bawiliby się w kokieterię, to doszliby do sedna.
Czy przypadkiem nie idealizuje Pan wielkich nazwisk? Przecież może Pan usiąść z jakimś innym młodym artystą i pogadać. Nie dotrzecie do tego sedna?
Ostatnią rzeczą, o której rozmawiają muzycy, jest muzyka. Opowiadają dowcipy, piją, mówią o tym, z kim i gdzie grali, o dyrygentach, o pieniądzach....
Dlaczego nie mówią o muzyce?
Bo uważają, że to nie ma sensu. Nie ma o czym mówić, lepiej grać. Zresztą mało kto potrafi opowiedzieć o muzyce. Mało kto ją rozumie.
Dużo mówi Pan o rozumieniu. Ale są ludzie, którzy dochodzą do sedna czując.
Tak jest z odbiorem sztuki w ogóle. Ważna jest wrażliwość, właściwie jest niezbędna. Ale będę bronił rozumienia. Oczywiście meloman, który wiele lat chodzi do filharmonii, jest osłuchany i potrafi powiedzieć, że ta interpretacje jest lepsza lub gorsza. Ale nie sądzę, żeby wiedział, dlaczego.
Ale czy to jest mu potrzebne?
Pewnie nie. Ważne jest, że przeżywa muzykę. Poza tym odbiór sztuki jest bardzo subiektywny. Jednemu podoba się to, innemu tamto. A tak naprawdę najważniejsze jest to, żebyśmy mieli dla kogo grać, żeby ludzie przychodzili na koncerty. A z tym jest źle. Myślę, że należy przestać gadać o niczym, zajmować się męczącym analizowaniem interpretacji, a skupić się na edukacji. Trzeba walczyć o muzykę w szkole, skończyć ze stereotypem, że na koncertach muzyki poważnej grają nadęci faceci we frakach coś, czego nie da się słuchać.
W 2003 roku kiedy został Pan laureatem Paszportu „Polityki”, miał Pan na koncie cztery płyty, wiele nagród na konkursach i cieszył się Pan opinią najlepiej zapowiadającego się skrzypka młodej generacji. Co zdarzyło się od tego czasu w Pana życiu artystycznym?
Przede wszystkim zmieniło się moje podejście do muzyki. Rozumiem więcej z tego, co gram. Teraz jest to głównie muzyka kameralna. Duże znaczenie miało dla mnie nagranie z pianistą Bartoszem Bednarczykiem sonat Beethovena. Wiele się nauczyłem dzięki temu nagraniu. Od 2005 r. gram w kwartecie smyczkowym Thomasa Zehetmaira. To muzyk, który wywarł na mnie ogromny wpływ. Moim zdaniem jest genialny. Z kwartetem Zehetmaira występowaliśmy w wielu miejscach na świecie, m.in. w Filharmonii Berlińskiej i w Wigmore Hall w Londynie. Gram również z wiolonczelistą Andrzejem Bauerem i pianistą Krzysztofem Broją w triu. Jesienią będziemy nagrywali dla Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina. W czerwcu rozpocząłem współpracę z wrocławskim Kwartetem im. Lutosławskiego, w którym jestem pierwszym skrzypkiem. Mamy plany koncertowe i płytowe na najbliższy sezon. Występuję też z ojcem w duecie skrzypcowym. Zamierzamy wreszcie nagrać płytę, na którą nazbierało się przez lata bardzo dużo materiału.
Od dzieciństwa uczyli Pana rodzice. Czy odnalazł Pan już swoją drogę?
Głównie uczył mnie tata. Ciągle szukam swojej drogi. Bycie dzieckiem muzyków jest trudne, tym bardziej że wszyscy gramy na skrzypcach. Rodzice słyszeli wszystko. Do dziś czuję ich oddech na plecach. Trudno się od tego wyzwolić.
Pana Tata z dumą powiedział, że go Pan przerasta. Czy zgadza się Pan z tym, że gra lepiej od tego, którego nazywano „polskim Menuhinem”?
To brutalne pytanie. Niektórych utworów nie zagrałbym tak jak tata. Poza tym, to też kwestia gustu. To, co ja lubię, tacie się czasem nie podoba. Bywa, że ja nie trawię tego, co on lubi. Jeśli chodzi o technikę, sprawa jest prostsza. Tata gra 50 lat, ja mam młodsze palce, muszę więc być sprawniejszy. Poza tym wcześniej od niego zacząłem grać.
Tacie jednak nie chodziło o technikę. Mówił, że na próby przychodzi Pan gotowy. Miał na myśli Pana dojrzałość interpretacyjną.
Takie porównania nie są łatwe, bo tak naprawdę nie da się tego porówać. Tyle w tym subiektywizmu.
Najważniejszą rzeczą, którą mężczyzna może dać dorastającemu synowi, jest akceptacja. Krzysztof Jakowicz powiedział, że akceptuje to, co Pan robi w stu procentach.
Chyba przesadził!
A co może dać dorosły syn - artysta swojemu nauczycielowi i ojcu - wybitnemu skrzypkowi?
Trudne pytanie. Mamy już za sobą pokoleniową wojnę. Cieszę się, że stoczyliśmy już najgorsze bitwy. Najważniejsze, co mogę dać tacie, to czas na rozmowę. Chcę, żeby wiedział, że mi na nim zależy. Dzieci często odwracają się od rodziców, robią im na złość. Nawet wtedy, gdy wiedzą, że nie mają racji. To taki bunt, młodzieńcza przekora. Taka sytuacja rani i dziecko, i rodzica. Trzeba to zrozumieć wchodząc w dorosłość. Myślę, że już to rozumiem.
Czy jest w tym układzie miejsce na podziw?
Podziwiam w tacie to, że ma tyle energii, że umie żyć. Cieszę się, że tak wielu ludzi go lubi, to pomaga w życiu także mnie. Ja na pewno nie będę w jego wieku grać na skrzypcach. Chcę robić inne rzeczy.
Gra Pan na skrzypcach, które dostał Pan od taty, a on od prof. Wrońskiego. Czuje Pan obciążającą tradycję?
Nie, bo uważam, że skrzypce nie należą do nikogo, nawet jeśli zapłaci się za nie miliony. W filmie „Purpurowe skrzypce” jest scena, kiedy kamera pokazuje instrument, a w tle zmieniające się krajobrazy i grających ludzi. Przemijają stulecia, a skrzypce są nieśmiertelne.
Dużo Pan podróżuje, koncertuje, nagrywa. Czy pozostaje Panu czas na spotkania z przyjaciółmi, kino, sport?
Staram się żyć normalnie.
Gra Pan nadal w pingponga?
Gram, lubię ten sport.
Ale tata żalił się, że musiał zacząć chodzić na basen, bo nie odbijacie już piłeczki.
Chciałbym z nim znowu zagrać i w końcu go pokonać.
To znaczy, że dotąd zawsze Pan przegrywał?
Dostawałem straszne baty!
Na koniec o marzeniach - spełniło się Pana marzenie o występie ze śpiewaczką Cecilią Bartoli?
Z nią akurat nie grałem. Ale występowałem z innymi wybitnymi śpiewaczkami.
Ludzki głos to podobno najwspanialszy instrument.
Chyba tak. Stworzyliśmy z kolegą prywatny ranking wielkich głosów. Najważniejsza nie jest nawet skala, ale energia. Jeśli ktoś ma taki głos, to oszałamia, dotyka doskonałości. Tak śpiewali Callas, Pavarotti, a teraz Domingo, Bartoli. Ale i Presley, Mercury, Whitney Houston, Tom Jones, Niemen. Wychodzą na scenę i następuje eksplozja.
A czy w sobie czuje Pan energię, o której Pan mówi?
Czuję. Dlatego gram. Wydaje mi się, że moją siłą jest ekspresja. Jedni muzycy grają bardziej głową, inni sercem. Najlepiej jest jeśli gra się mądrze sercem.
Powiedział Pan, że gra, bo jest muzyka. Ale ta odpowiedź wydaje się niepełna. Muzyka jest, a ja nie gram...
Kiedyś dostałem skrzypce do ręki i zacząłem grać. Potem okazało się, że mi to wychodzi. I tak zostało - po prostu gram.