- Jedną torebkę wyceniłam na 15 zł, dziewczyna wzięła bez mrugnięcia okiem. Dopiero potem dowiedziałam się, że normalnie kosztuje 2 tysiące! - mówi właścicielka jednego z bydgoskich lumpeksów.
<!** Image 2 align=right alt="Image 124590" sub="Dagmara Szufrajda jest kierowniczką „Ciuchlandu” przy ul. Dworcowej. Tu w sprzedaży, m.in., święte obrazki, faks czy przyrząd do masażu
/ Fot. Dariusz Bloch">A w tych jest dosłownie wszystko. - Mydło i powidło - mówią ci, którzy nigdy nie przekroczyli ich progu (choć takich jest niewielu!). Ci z kolei, którzy sklepy znają, wiedzą, w jaki dzień i o której godzinie przyjść, są zdania, że to istna kopalnia skarbów. - Kumpel kupił ostatnio za grosze rewelacyjny album o Manchester United. Za 100 złotych puścił na Allegro, gdzie nie miał problemu z kupcami. Sam kiedyś znalazłem kolekcję horrorów Stephena Kinga. Były po angielsku, a że moja znajomość tego języka jest raczej średnia, dałem znajomemu, fascynatowi tego języka, który delektował się nimi w długie jesienne wieczory - opowiada pan Sławek z Wyżyn. Jeden ze sklepów prowadzi jego kuzyn. - Kupuje całe worki, nigdy nie wie, co mu się trafi. Towar pochodzi z Anglii. Kiedyś przyszedł cały worek jakichś hinduskich ciuchów, chłopak się załamał, stwierdził że nikt tego nie kupi. Nie mógł wyjść ze zdziwienia, że klientki były wprost zachwycone tymi wszystkimi kolorowymi bluzkami i sukniami! - opowiada. Pan Mariusz jest właścicielem kolekcji płyt winylowych - wszystkie z „lumpów”. - Nigdy nie wiemy, co nam się trafi, tak naprawdę kupujemy kota w worku - mówią właściciele.
<!** reklama>Joanna Głowacka jest właścicielką sklepu z używaną odzieżą na ul. Warszawskiej, naprzeciwko klubu Vanilla. Jest też właścicielką kolekcji kilkunastu stylowych lalek, które dzień w dzień towarzyszą jej w pracy. Siedzą zaraz przy ladzie. - Ale nie są na sprzedaż - uprzedza właścicielka. - Są z towaru, tam przecież znaleźć można wszystko: wózki dla dzieci, chodziki, foteliki samochodowe, czajniki, biżuterię, zegarki, buty, torebki markowe, na przykład Gucci czy Dolce&Gabbana, laptop dla dzieci, gry planszowe, okulary przeciwsłoneczne - opowiada. Gdy tylko takie rzeczy się pojawią, układane są na specjalnej ladzie. - Część klientów od razu tutaj się kieruje, nie patrzą w ogóle na odzież - mówi pani Joanna. Podobnie jest w sklepie z odzieżą używaną „Angela” w Śródmieściu. - Raz dostałyśmy buty. Widziałam, że są porządne, ale nie wiedziałam, że to coś szczególnego. Klientka, która je kupiła była bardzo zadowolona, potem dowiedziałam się, że w sklepie kosztują 600 złotych - mówi Beata Jaskot, właścicielka. - Innym razem była torebka, wyceniłam ją na 15 złotych. Przyszła młoda dziewczyna, wzięła bez mrugnięcia okiem. Potem dowiedziałam się, że normalnie ta torebka kosztuje 2 tysiące... - opowiada. Właścicielki lumpeksów widziały wiele, ostatnio, jak twierdzą, zbyt wiele. - W towarze był wibrator - mówią po cichu. W śródmiejskich sklepikach można znaleźć też rzeczy o zupełnie innej tematyce. - Raz znalazłam różaniec i medalik, jeszcze zapakowane. Podarowałam jednemu klientowi, nie mogłabym wziąć za to pieniędzy - mówi właścicielka sklepiku na Dworcowej. Kawałek dalej sklep dużo większy. Na wieszakach mnóstwo odzieży, w koszach buty, torebki, zabawki, plecak w kształcie pluszaka, lampki, rakieta do tenisa, przyrząd do masażu. - Część klientek nie patrzy nawet na odzież, od razu idzie „na biżuterię” lub „na technikę”. Ostatnio była klapa do sedesu, jak to zobaczyłyśmy, stwierdziłyśmy, że było u nas już chyba wszystko: telefony komórkowe, telefon z faksem, peruki - wymienia kierowniczka sklepu, Dagmara Szufrajda.