Czy to się komuś podoba czy nie, jest Pan dobrą marką Szubina. To Pana rodzinne miasto?
Pochodzę z kujawskiej wsi Słupy Małe gmina Bądkowo. Mój szubiński życiorys rozpoczął się, kiedy jako absolwent technikum mechanizacji rolnictwa rozpocząłem pracę w POM-ie w Kowalewie. Znalazłem się w siedmioosobowej grupie mechanizatorów rolnictwa. Byłem instruktorem, jeździłem po wsiach, kontrolowałem traktorzystów. W wolnych chwilach grałem w piłkę.
Dobrowolnie zapisał się Pan do PZPR?
Otóż nie. Byłem młody i lubiłem działać na rzecz innych, ale nie planowałem związania się z partią, należałem do Związku Młodzieży Wiejskiej. Byłem jednak obserwowany. Wiedzieli, że lubię działać na rzecz innych, jestem zaangażowany, więc zaproponowano mi startowanie w wyborach na radnego z listy Frontu Jedności Narodu, wygrałem. Do PZPR wstąpiłem po dwóch latach. W tym czasie rozpocząłem studia na Akademii Nauk Społeczno-Politycznych w Warszawie.
Związek z Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą był silny i trwał do upadku ustroju.
Nigdy nie miałem powodu, aby wstydzić się tego okresu. Byłem sekretarzem Miejskiego PZPR, a pod koniec PRL-u szefem Rejonowego Ośrodka Pracy Partyjnej. Mnie w partii imponowało to, że mogę pracować dla innych. Pracując miałem zawsze w pamięci słowa Matki, która mówiła „służ ludziom, dbaj o biednych, pomagaj, nie krzywdź nikogo”. Z ręką na sercu mogę zapewnić, że z kościołem nie wojowałem. Do dziś mam szacunek do kapłanów.
Pierwszy raz spotkałam Pana w 1993 roku, w jednym z szubińskich magazynów. To był czas, gdy Solidarność chciała pozbyć się pomnika ku czci żołnierzy Armii Czerwonej. Bronił Pan tego obelisku.
Jestem człowiekiem pogodnie podchodzącym do życia, nie wybrzydzam w jedzeniu, żadnej pracy się nie boję, więc po upadku ustroju zostałem magazynierem, później byłem szefem „Kreacji”. Wszędzie czułem się dobrze, bo lubię ludzi. Co do pomnika, to rzeczywiście miałem odrębne zdanie od działaczy Solidarności. Cieszę się, że ostatecznie udało się znaleźć rozwiązanie, napisy cyrylicą zmieniono na polskie. Czas pokazał, że można było znaleźć dobre rozwiązanie.
Solidarność nie była dla Pana łaskawa.
Takie było ich powołanie, ale pomogli mi w podjęciu decyzji o kandydowaniu do Rady Miejskiej. Opowiadali, że do Szubina zostałem przywieziony w teczce. Postanowiłem udowodnić, że mam jakieś walory. Zostałem wybrany na radnego. To był czas, gdy burmistrza wybierali radni. Zostałem zastępcą burmistrza, którym został Andrzej Wrona. Dobrze nam się pracowało.
W wyborach bezpośrednich przeciwnicy nie mieli z Panem szans. Miał Pan jakąś receptę?
Trzeba być uczciwym wobec ludzi. Mówić, co można zrobić, ale też nie kryć, iż czegoś zrobić się nie da. W pracy samorządowca nie jest tak bardzo ważne, do jakiej partii się należy. Po prostu należy uczciwie pracować i należy pamiętać, że burmistrz czy wójt odpowiada za wszystkie decyzje.
Na imprezach nie bywał Pan widywany z żoną.
Moja żona lubi hulanki i swawole, więc na zabawach bywamy. Jednak na tych imprezach, gdzie bywałem jako burmistrz, nie czułaby się dobrze, bo jako gospodarz musiałem zajmować się gośćmi. Teraz nadrabiamy stracony czas.
Ignacy Pogodziński
Mieszka w Szubinie, gdzie przez kilka kadencji pełnił funkcję burmistrza. Jego rządy zaznaczyły się licznymi inwestycjami oraz tym, że nie zwalniał pracowników.
Wśród wielu odznaczeń jest to Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Absolwent Akademii Nauk Społeczno-Politycznych w Warszawie. Codziennie czyta Gazetę Prawną. Szczęśliwy mąż i ojciec dwójki dorosłych dzieci. Nie wybrzydza przy jedzeniu, nie przepada jedynie za śledziami. Lubi aktywny tryb życia.