Potwierdzam. Rzadko zdarza mi się jadać na mieście, lecz akurat w ostatnim tygodniu dwa razy wyskoczyłem na późny obiad do centrum. Pierwszy raz w dzień powszedni, około godz. 21. Jadłem małe co nieco w popularnej naleśnikarni na rogu Gdańskiej i placu Wolności. Zajętych było maksimum trzy czwarte stolików. Naleśnikarnia to kulinarnie nieskomplikowany biznes, obliczony na szybką rotację klientów. Mimo to na danie czekać mi przyszło pół godziny. Na domiar złego ciasto naleśnikowe ciągnęło się niczym guma.
W sobotę natomiast, około godz. 18., zamówiliśmy z żoną normalne obiadowe dania w restauracji na Starym Rynku. Fakt, lokal był prawie pełen, lecz godzinne oczekiwanie na talerz uznaliśmy za lekką przesadę.
Zdaję sobie sprawę z tego, że bydgoscy restauratorzy po pandemii mają problem z pracownikami. Coś jednak muszą wymyślić, by klienci nie narzekali na obsługę - bo ich stracą.
