Dzieciaki dorastające w PRL-u wcale nie chciały prowadzić z zachodnimi koncernami interesów. Chciały od nich tylko kolorowe naklejki i prospekty. Zdobywały adresy i słały błagalne prośby: „Please, send me your prospect and lepa”. I o dziwo, zagraniczne firmy odpowiadały.
<!** Image 2 align=right alt="Image 56902" sub="Rys. Łukasz Ciaciuch">Adresy dzieliło się na te pewne i takie sobie. Za najlepsze płaciło się pięć albo dziesięć złotych, a te gorsze można było dostać za darmo. Z żadnego namiaru jednak nie rezygnowano, bo cała zabawa przypominała ruletkę. Adres stuprocentowy mógł okazać się porażką, a średni strzałem w dziesiątkę i źródłem niewyczerpanej radości oraz dumy.
Gdy wszystko było szare...
- Pamiętam, że Volvo nikomu nie odmawiało. To był jeden z najlepszych adresów. Odpisywali każdemu i wysyłali prospekty samochodów. Co to był za papier, jakie świetne kolory - zachwyca się Tomasz. Dziś 42-letni przedstawiciel handlowy niemieckiej firmy meblarskiej, 30 lat temu namiętny zbieracz opakowań po zagranicznych produktach i posiadacz sporego zbioru adresów. Mając 12 lat należał do sporej rzeczy polskich nastolatków korespondujących wytrwale z zachodnimi firmami. Pisał i czekał, pisał i czekał. I od czasu do czasu wpadał w euforię.
- Koperty były duże, oklejone fajnymi znaczkami. Głównie chodziło o to, żeby dostać naklejki. Prospekty też, ale kolorowa, błyszcząca naklejka z zachodniej firmy, gdy wszystko wokół takie szare, to naprawdę było wtedy coś - wspomina mężczyzna. Wiele ważnych rzeczy wydarzyło się w jego życiu. Takich, które decydowały o jego losach. I, co ciekawe, wśród nich jest wspomnienie o dwóch naklejkach.
- Jedna była zielona - przysłała ją firma Road. Nie pamiętam już z jakiego kraju nadeszła. Drugą firmę pamiętam lepiej i nigdy jej nie zapomnę. To był producent ciężkiego sprzętu budowlanego Eberschpaher z Austrii. Dostałem od nich świetne prospekty maszyn, ale najważniejsza była naklejka - dodaje.
- Nalepka z firmy Suzuki była tak piękna, że nigdzie jej nie naklejałem. Żal było - mówi Michał, kilka lat młodszy od Tomasza. Pracuje w dużym zagranicznym wydawnictwie.
Moda na pisanie listów do zagranicznych firm pojawiła się w Polsce w latach 70. i nie słabła aż do połowy lat 80. Wysyłaniem próśb o rozmaite gadżety zajmowała się przede wszystkim młodzież z podstawówek.
- Zaczynało się gdzieś w czwartej klasie. Zbierało się dosłownie wszystko. Czasem człowiek nawet nie wiedział, do czego służy jakiś gadżet, ale cieszył się, że w ogóle coś przysłali - mówi Andrzej, kierownik klubu sportowego. Dopiero po latach zorientował się, że śmieszne kartoniki z kolorowymi rysunkami i napisami były podstawkami pod napoje.
- Nie zapomnę fantastycznego prospektu z Rolls Royce’a. To dopiero była frajda - dodaje Andrzej. Mówi, że kilka najbardziej efektownych prospektów samochodowych, m.in., z firmy Mercedes, ma do dziś.
Adresy były najważniejsze. Najwytrwalsi wpisywali je do specjalnych zeszytów. Niektórzy mieli po kilka takich „ksiąg adresowych”.
- Ja miałem dwa. Były dość grube. Gdzieś je jeszcze powinienem mieć w piwnicy. Albo u mamy zostały - mówi Tomek. - Adresami się oczywiście handlowało. Jedni je sprzedawali, drudzy wymieniali się na inne kontakty bądź prospekty czy naklejki.
Dróg pozyskiwania cennych danych adresowych zagranicznych firm było kilka. Najprostsza prowadziła do kolegów z klasy lub podwórka. Najbardziej pomysłowi szukali nowych namiarów na Zachód gdzie indziej. I znajdowali.
- Chodziliśmy do czytelni „empiku” i tam ściągaliśmy co się dało z zagranicznych pism motoryzacyjnych - opowiada Artur. Pracuje w bankowości. - Tytułów już nie pamiętam. Były to pisma angielskie i niemieckie. Adresy braliśmy z reklam zamieszczanych w tych czasopismach - dodaje mężczyzna. Jednym z największych trofeów, jakie wyłowił tym sposobem, był pakiet naklejek z Marlboro, przedstawiających bolidy Formuły I. Marlboro było wówczas sponsorem tych wyścigów.
Listy, czyli przygoda życia
Korespondencyjna pasja przynosiła największe efekty, gdy uprawiało się ją kolektywnie. Podstawą była wymiana kontaktów i wzajemna informacja o tym, które namiary są pewne, a które należy sobie odpuścić. Niektórzy szli o krok dalej i wprowadzali system.
Andrzej się uśmiecha: - Jaki tam system. Po prostu. Wysyłało się raz. Jeśli nie odpowiadali, to po trzech miesiącach słałem prośbę ponownie. Jeśli odpowiedzieli, to ich sobie odhaczałem i po roku znowu do nich pisałem.
<!** reklama left>- Nie wiem, czy w tych firmach mieli jakieś listy z naszymi nazwiskami, bo niektóre koncerny nie przysyłały prospektów drugi raz - zastanawia się Tomek.
Niewiadomych jest dużo i prawdopodobnie nie doczekają się już wyjaśnienia, bo pracownicy działów marketingu, którzy odpisywali polskim dzieciom, od dawna korzystają z uroków emerytury. A ich młodsi koledzy zatrudnieni obecnie nawet nie słyszeli o korespondencyjnym zjawisku z lat 70.
Mariusz Nycz, rzecznik prasowy koncernu Volvo, sam przed laty pisywał prośby o naklejki i prospekty. Na naszą prośbę próbował ustalić, kto w jego firmie zajmował się wysyłaniem przesyłek reklamowych do Polski.
- Niestety, nie udało mi się nic ustalić - mówi Mariusz Nycz. - Kolega z Austrii, za którego pośrednictwem kontaktowałem się z naszą centralą w Szwecji, dowiedział się jedynie, że zajmowało się tym biuro obsługi klienta. Ale nie udało się dotrzeć do pracowników z tamtych lat. On sam nie wiedział nawet, że coś takiego się działo.
Pisanie na Zachód listów, na które w dodatku ktoś odpowiadał, było dla polskich dzieciaków przygodą życia. Dla wielu pozostało taką do dzisiaj.
- To było dopiero exotico. Etykiety od piwa, etykiety zapałczane, ubranka od czekolad. Wszystko się zbierało. Miałem na wsi wujka, bardzo bogatego rolnika. Poważny facet, miał kombajn, spore gospodarstwo, dwa samochody, jego dzieci studiowały. Ale nawet on zbierał puste pudełka po fajkach. Na słomiance to wszystko wisiało - nie kryje rozbawienia Robert. Prowadzi własną działalność.
Z listów pisanych dziecięcą ręką i nieporadną angielszczyzną łatwo było wyczytać, kto jest ich nadawcą i jakie ma marzenia. Marzenia i oczekiwania były proste: cokolwiek, a najlepiej naklejki. Mimo to odpowiedzi biznesmenów z Zachodu w większości były jak najbardziej poważne. Profesjonalnie przygotowane przesyłki zawierały, oprócz naklejek, wyczerpujące informacje o firmie, jej produktach i inwestycjach.
Efekty magicznej formułki
- Wciągnęły mnie w to starsze siostry. Miałam wtedy osiem lat, ale doskonale wszystko pamiętam. Przeżywałam niesamowicie. Pisałyśmy głównie do browarów. Nie zapomnę naszego zdziwienia, gdy przyszła pierwsza koperta. Kolorowa, duża, a w środku cudowne etykiety na piwa, zawodowo posegregowane. Tu większe, osobno małe na szyjkę od butelki. Szczerze mówiąc nie wierzyłam, że coś dostaniemy. Myślałam, że przyślą nam jakieś pomarszczone papierki pozdzierane z butelek - mówi Monika. Pracuje w redakcji dużej regionalnej gazety.
Każdy, kto oddawał się korespondencyjnej pasji, zdawał sobie sprawę, że adresy to nie wszystko. Aby prośba odniosła pożądany skutek, trzeba było ją porządnie zredagować, najlepiej po angielsku.
Zdobycie „magicznej formułki” zapewniającej napływ naklejek i prospektów wcale nie było łatwe.
- Nie wiem kto pisał te teksty. Chyba niektóre z nich były straszne i pewnie panowie z poważnych firm na Zachodzie mieli niezły ubaw. Jeden z tekstów, jakimi ja się posługiwałem był taki: „Please, send me prospect andlepa”. Przy czym „andlepa” oznaczać miało „ i naklejki” i nie wiem dlaczego, ale koniecznie musiało być napisane razem - wybucha śmiechem Witek. Jest zawodowym muzykiem.
- Ciekawe, co oni sobie o nas myśleli? Pewnie mówili tak: „Ach, to znowu te dzieciaki z bloku wschodniego. Wyślemy im perkal i paciorki. Niech się cieszą” - żartuje Robert. Dziś nie miałby problemów z napisaniem prośby o naklejki. Prowadzi szkołę języka angielskiego. Ale naklejek już nie potrzebuje.