Kochający publiczność, a zarazem zdystansowany wobec swej kariery. Nieustannie rzuca anegdotami ze swojego artystycznego życia i zdecydowanie odradza naukę gry na skrzypcach. Oto Zbigniew Wodecki.
<!** Image 2 align=none alt="Image 169011" sub="Zbigniew Wodecki lubi dygresje. W „Bohemie” starał się jednak zdyscyplinować.(Fot. Tymon Markowski)">
Zebraną w minioną niedzielę w hotelu „Bohema” publiczność artysta bawił już od pierwszych chwil. Jest nieco chaotyczny - lubi dygresje, nie był więc łatwym rozmówcą. „W rękach” Magdy Jethon Zbigniew Wodecki musiał jednak się zdyscyplinować. A było warto, bo dzięki temu poznaliśmy kilka interesujących opowieści.
<!** reklama>
- Czy od zawsze jesteś tak nonszalancki? W szkole muzycznej chyba nie ma miejsca na luzactwo? - pytała Magda Jethon.
- Dyscyplina jest niezbędna, by nauczyć się grać na instrumencie. Lepiej śpiewać. Dzieci, zastanówcie się dobrze, czy właśnie na skrzypcach chcecie grać - przestrzegał Zbigniew Wodecki. Naukę gry rozpoczął już jako pięciolatek. Ojciec był trębaczem, a mama śpiewaczką. Wczesne wstawanie, dojazdy do szkoły i godziny ciężkich ćwiczeń artysta wspomina do dziś. Zbigniewowi Wodeckiemu zabrakło jednak dyscypliny w wieku młodzieńczym. Gdy wyrzucono go z liceum, trafił do muzycznej szkoły średniej. Tam wszystkie przedmioty związane były z muzyką.
- W tej szkole spotkałem bowiem Marka Grechutę, który właśnie zakładał zespół. Trafiłem do pierwszego składu grupy Anawa, skąd wypatrzyła mnie Ewa Demarczyk. Grając w jej zespole, zwiedziłem kraje, o których wówczas można było tylko marzyć, przede wszystkim zachodnią Europę - opowiadał Zbigniew Wodecki.
- Myślałeś, że jesteś wielki? - dopytywała Magda Jethon.
- Po pierwszym występie w Opolu sądziłem, że odtąd wszyscy będą mnie rozpoznawać na ulicy. Występ od razu nie przełożył się na popularność, ale przyznaję, że o sławie marzyłem od dziecka - dodał.
Sławę Zbigniewowi Wodeckiemu przyniosły m.in. występy z kabaretem TEY oraz duetem fortepianowym Marek i Wacek, który bił rekordy popularności w Niemczech. Po trasie z Wacławem Kisielewskim i Markiem Tomaszewskim Zbigniew Wodecki kupił sobie volkswagena. Wcześniej jeździł „maluchem”, o którym mówiono, że był jak rolls-royce. Miał bowiem 13 warstw lakieru.
- Kiedy po raz trzeci uderzyłem nim w tramwaj nieopodal Wawelu, ani ja, ani pasażerowie nie mogliśmy wysiąść. Gdy w końcu wydostałem się przeciwległymi drzwiami, podszedł do mnie motorniczy i powiedział: „Pan Wodecki! A w zajezdni mówili mi, żebym na pana uważał”.
Szczytów kariery nie da się zdobyć bez uszczerbku na życiu rodzinnym. Ciągłe nagrania i trasy koncertowe sprawiały, że Zbigniew Wodecki w domu był gościem.
- Gdy kiedyś wróciłem z trasy do domu w środku nocy, drzwi otworzył mi mój syn, który miał wtedy 7-8 lat. Kiedy mnie zobaczył, pobiegł do żony, wołając: „Mamo, przyjechał ten pan, co śpiewa Pszczółkę Maję!” - wspominał.
Podsumowując swoją karierę, Zbigniew Wodecki przyznał, że sukces bywa karą, która wygląda jak nagroda. Praca w show-biznesie nie należy do najłatwiejszych, ale on sam nie umiałby już żyć bez popularności. Wielką rolę odgrywają tu szczęście i przypadek.
- Gdy zgodziłem się na pełnienie roli jurora w „Tańcu z gwiazdami”, miała być to jedna edycja. Za nami jest już ich dwanaście. Podobnie było z „Pszczółką Mają”. Zaśpiewałem ją trochę dla świętego spokoju, po długich namowach. W oryginale śpiewał ją Karel Gott, który miał wyższą tonację. Pojechałem na nagranie, by udowodnić, że nie dam rady tego zaśpiewać. Okazało się jednak, że wypadło dobrze. Myślałem, że film będzie miał 4 odcinki, a było ich ponad 100 - wspomina.
Podczas niedzielnego wieczoru goście spotkania mieli okazję podziwiać pokaz aktorów Teatru Pantomimy „Dar”, którzy przygotowali epizody do utworów śpiewanych przez Zbigniewa Wodeckiego. Po rozmowie z Magdą Jethon muzyk zaśpiewał na żywo i zagrał na skrzypcach energicznego czardasza.