Potajemnie chrzcił dzieci milicjantów, dawał ciche śluby wojskowym.
Trzydzieści lat kapłaństwa nauczyło go szacunku dla ludzi różnych
przekonań. Dziś także szeroko otwiera drzwi świątyni przed każdym
„synem marnotrawnym”.
<!** Image 2 align=left alt="Image 13166" >Ksiądz
Ryszard Pruczkowski wyciąga dłoń do rozwodników. Nie wyklucza z
kościelnej wspólnoty parafian żyjących w nieformalnych związkach.
Wszystkich stara się zrozumieć. - Jeśli sprawiedliwość jest cnotą
boską, to przed nią winna iść miłość - mówi. A młodym klerykom na
corocznych rekolekcjach wciąż powtarza: - Jeżeli chcesz być takim
księdzem, na jakiego ludzie czekają, to musisz umieć płakać z płaczącym
i cieszyć się z cieszącym. Bo ludzie nie cenią kapłana za tytuły
naukowe i godności kościelne - tłumaczy - ale za to, że ma serce na
dłoni. Umie słuchać i rozumieć.
Sam nasłuchał się historii nieprawdopodobnych. Płakał z tymi, którzy
mu o swoich zagmatwanych losach opowiadali. Cieszył się, gdy udało się
im z własnym życiem dojść do ładu. - Nie dzielę ludzi na „czerwonych” i
„czarnych” - mówi. - Patrzę na człowieka. A w każdym widzę wiele dobra
i zagubienia. I wiem, że nawet w najlepszym człowieku jest też trochę
zła. Trzeba z niego wydobyć to, co najlepsze.
Czasami pytają Pruczkowskiego, dlaczego z takim (w ich mniemaniu
gorszym ) człowiekiem ksiądz utrzymuje bliskie kontakty. - A ja im
odpowiadam - mówi - że jeśli nawet większość poglądów nas dzieli, to
zawsze znajdzie się płaszczyzna, przez którą przerzucę kładkę. Choćby
malutką. Wtedy razem możemy coś dobrego zrobić. Potem z kładki zrobimy
mostek, a z niego - most. Z czasem może się uda przepaść zasypać. To
moja życiowa filozofia. Sprawdzona, bo okazane dobro stukrotnie wraca
do człowieka.
<!** Image 3 align=right alt="Image 13167" >Przyjaźni się z byłymi milicjantami, wojskowymi. - Bardzo cenię
sobie przyjaźń z generałem Mieczysławem Walentynowiczem - wymienia
szefa lotniczej eskadry. - Bolałem, gdy ponosił konsekwencje wypadku
(doszło do katastofy po rozkazie kontynuowania pokazu przy złej
pogodzie - przyp. aut.), choć to niekoniecznie on zawinił.
Pamięta, jak generał, absolwent moskiewskiej szkoły, opowiadał mu o
swoim zakamuflowanym ślubie. - Pojechali ze świadkami do wiejskiego
kościółka, weszli do zachrystii - powtarza - i usłyszeli, jak kościelny
melduje proboszczowi: „Wszystkie drzwi pozamykane, a dla pewności
dziurkę od klucza plastrem zakleiłem od środka”.
To brzmi dziś egzotycznie, ale
takie były czasy.
Ksiądz Pruczkowski sam takie „tajne akcje” w kościele przeprowadzał.
Był 1987 rok, kiedy prymas Parafię Bożego Ciałą na bydgoskim
Szwederowie erygował i ks. Ryszarda Pruczkowskiego pierwszym jej
proboszczem ustanowił. Nie zapomni pierwszej kolędy na osiedlu, które
jeszcze słabo znał. - Ulica Brzozowa 27 - rzuca adres, który utkwił mu
w pamięci. - Wyznaczyłem sobie 30 rodzin, do drzwi których zapukam.
Klęska. Kolędę przyjęły trzy - sami wojskowi emeryci. Modliłem się do
Boga, by przywrócił mi energię. Następnego dnia, na 20 drzwi tylko 4
się nie otworzyły. A przy okazji wyjaśniło się, że ci, do których w
przeddzień pukałem, to byli żołnierze WSW. - Oni nas pilnują, więc sami
księdza w domu przyjmować nie mogą - usłyszałem od pewnego majora. -
Nikogo nie ciągnąłem do Kościoła na siłę - mówi. - Szanowałem ich
przekonania. Pytałem, co słychać w wojsku, a oni się stopniowo
otwierali.
Pamięta, jak przychodziły potem do niego żony wojskowych, zamawiając
potajemny chrzest dziecka. Wspomina ciche śluby milicjantów i historię,
której następstw nie przewidział: - Wywiesiłem w gablocie przy parafii
zbiorowe zdjęcie dzieci przyjętych do I komunii. I szybko je zdjąłem.
Na prośbę oficera, który obawiał się rozpoznania na nim swojego
dziecka.
Potem czasy się zmieniły. W 1990 roku nastąpił w parafii
przełom.
Ksiądz zdecydował, że do skrzynki pocztowej każdego mieszkańca
parafii (niezależnie od tego, czy chodzi do kościoła, czy nie) trafi
kartka z życzeniami świątecznymi i opłatkiem. - To nie agitacja -
tłumaczył podejrzliwym. - To zwykłe przełamywanie się opłatkiem z
ludźmi dobrej woli.
- Tylko jedna rodzina, św. Jehowy - wspomina - zwróciła przesyłkę.
Za to w stu mieszkaniach, po raz pierwszy, otworzyły się drzwi przed
kolędującym.
<!** Image 5 align=left alt="Image 13169" >- To ksiądz z ogromną charyzmą - mówią o nim wierni. - Emanuje z
niego ciepło i dobroć, które spływają na tych, których pociesza lub
tylko wysłuchuje. Takich duszpasterzy jak ksiądz Rysio nie ma zbyt
wielu. A szkoda, bo świat byłby lepszy.
Ksiądz Pruczkowski czuje, że parafianie go kochają. I boleje, że
często nie może im pomóc.- Czasami wszystko, co mogę - mówi - to
wysłuchać i powiedzieć : „Rozumiem i współczuję.” Zwłaszcza ludziom
chorym i cierpiącym mogę dać jedynie to, że z nimi jestem i wtedy mniej
się boją.
Myśli o strachu przed śmiercią i o tym, czego nauczył go wolontariat
w hospicjum. - Nauczyłem się tam ważyć słowa - tłumaczy. - Łatwo jest
zdrowemu pocieszać chorego słowami: „ Kogo Pan Bóg kocha, temu daje
krzyże”. Ale należy liczyć się z odpowiedzią: „ To niech mnie tak mocno
nie kocha, żebym nie musiał krzyża nosić”.
Od pewnego czasu odwiedza 31-letnią parafiankę. Wierzy, że cud
zatrzyma atakujący wątłe ciało nowotwór. Ksiądz Pruczkowski stara się
koić jej duszę. Modlitwą, obecnością lub chociażby ciepłym SMS-em.
„Jaka szkoda, że wcześniej księdza nie spotkałam. Byłabym lepsza” -
odpisuje kobieta - „Tak się boję, że odejdę za wcześnie. Jeszcze
nieprzygotowana...”.
Bo ze śmiercią trudno się pogodzić. Nawet, jeśli ma się przed oczami
obraz pogodzonego z nią papieża Jana Pawła II i słyszy jego słowa: „Nie
lękajcie się”.
Kiedy ks. Pruczkowski był inowrocławskim duszpasterzem i szpitalnym
kapelanem, spędzał z chorymi wszystkie Wigilie. - Rozmowa z nimi była
dla mnie wielkim przeżyciem. Otwierali serca, a ja miałem świadomość,
że to może ich ostatnia Wigilia. Pamiętam mężczyznę umierającego na
nowotwór języka. Nie mógł mówić, ale mocno ściskał mi ręce i oczami
wyrażał wdzięczność, że z nim jestem.
Nowotwór nie oszczędził też najbliższej rodziny księdza, jego
38-letniej siostry i 40-letniej bratowej. Każda osierociła dwoje małych
dzieci. Wychowali je sami ojcowie.
Nie tylko nad chorymi ks. Pruczkowski się pochyla. Nie zapomina, że i biednym potrzebna jest
otucha.
- Są w mojej parafii bloki, gdzie mieszkają kolejarze i byli
pracownicy ZNTK na zasiłkach przedemerytalnych - opowiada o wiernych,
którym tej otuchy bardzo potrzeba. - Ledwo wiążą koniec z końcem. Po
utracie pracy zawalił się im świat. Trzeba było czasu, żeby weszli w
nową rzeczywistość. Trudno było - ocenia i chwali ich za sąsiedzką
solidarność, niespotykaną w innych blokowiskach, gdzie lokator jest na
ogół anonimowy.
<!** Image 4 align=right alt="Image 13168" >Słyszy, jak ludzie narzekają na nowy ustrój, tęsknią za
bezpieczeństwem starego. Zapominają o talonach na towary, kolejkach. -
Dzięki Bogu te czasy minęły - mówi - ale transformację ustrojową
należało lepiej przygotować.
Przypominają mu się prorocze słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego,
który wyświęcał go na kapłana. - Przyjechał w 1979 roku na konsekrację
dzwonów w Inowrocławiu - opowiada. - Siedzieliśmy przy kolacji, a
kardynał mówił, że komunizm jest przegrany, trzyma go jedynie system
militarny i RWPG. „My może nie, ale Rysio upadku systemu doczeka” -
powiedział. Byłem w tym gronie najmłodszy. Boże, co on mówi! - myślałem
- To niemożliwe!
Do transformacji ustrojowej potrafił przygotować swoich pracowników
człowiek, którego pogrzeb ks. Pruczkowski wciąż ma w pamięci: - Nazywał
się Wincenty Kolańczyk - wspomina dyrektora jednego z nielicznych w
Polsce PGR-ów, które ocalały. - Pamiętam słowa, którymi żegnali go
pracownicy: „ Dyrektorze, Ty nauczyłeś nas kochać ziemię. Ty, kiedy
rodziła się nowa rzeczywistość, pokazałeś, że możemy na niej
gospodarzyć. Dzięki Tobie, jako spółka pracownicza mamy pracę. Nie ma
głodnych, bezrobotnych, nie ma u nas biedy”.
Przyznaje, że łzy kapały mu po policzkach, kiedy sypali na trumnę
ziemię z lnianego woreczka. I żałuje, że w innych polskich
przedsiębiorstwach takich ludzi, jak Kolańczyk zabrakło.
Przypomina mu się też inny wspaniały człowiek, którego historii nikt
nie spisał: - Miał 72 lata, gdy przyjął ode mnie sakramenty - wspomina.
- W czasie wojny był w ruchu oporu, po wojnie - burmistrzem Sopotu i
sekretarzem kadr KW PZPR w Gdańsku. Gdy usłyszał krzyki ludzi
katowanych w piwnicach urzędu uznał, że z bolszewizmem nie chce mieć
nic wspólnego. To był początek lat 50. i taka decyzja wymagała odwagi.
Koledzy omijali go z daleka. Z trudem znalazł pracę, a jako emeryt
dorabiał ostrzeniem noży. Długo szukał Jezusa. Był ewangelikiem,
badaczem Pisma Świętego. Trafił do mnie. Pożyczałem mu książki, a on
zadawał tysiące pytań. Po roku zapragnął przyjąć sakramenty.
W parafii Bożego Ciała ma ks. Pruczkowski około 10 tys. wiernych.
Jedna czwarta z nich przychodzi na niedzielne msze do tymczasowej
kaplicy. Coraz liczniejsze grono raz w tygodniu przyjmuje komunię. W
ubiegłym roku rozpoczęła się
budowa nowej świątyni.
Powstaje w miejscu, gdzie przed 18 laty odbyła się pierwsza
parafialna pasterka. - Do zbitej z desek betlejemskiej stajenki przy
ul. Jesionowej ciągnęły setki wiernych z całego Szwederowa - wspomina
piękną chwilę, którą uznał za szczególny znak. - Bóg chce, żeby
powstała w tym miejscu świątynia, pomyślałem. Zaczęły się codzienne
msze, pojawił się klimat wzajemnej życzliwości. Ciągle jej doświadczam.
I sam, podając ludziom rękę, przypominam, że to Pan Jezus przebacza,
przytula do serca, a ja jestem tylko narzędziem w jego rękach. A kiedy
mam chwilę zwątpienia i mówię: „Boże, nie dam rady wznieść tej
świątyni” pojawia się ktoś taki, kto przywraca mi wiarę i energię.
Ksiądz wspomina ubogą emerytkę, która wprawiła go w osłupienie,
dając pieniądze na zakup 7 tys. cegiełek (po 70 gr każda) na budowę. -
Bo jest tak - konstatuje ksiądz proboszcz - że biedni parafianie
chętniej dzielą się swoim niedostatkiem niż bogaci - majątkiem.