https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Różowe sznurówki z marzeń

„Producentka” niezwykłych korali, wolontariuszka fordońskiego oratorium, nauczycielka, podróżniczka. Przede wszystkim jednak - mama i żona.

„Producentka” niezwykłych korali, wolontariuszka fordońskiego oratorium, nauczycielka, podróżniczka. Przede wszystkim jednak - mama i żona.

<!** Image 2 align=right alt="Image 119967" sub="Grażyna Borakiewicz z córką Marysią podczas ubiegłorocznego konkursu „Rodzinne gotowanie” Fot. Archiwum">Od kilku lat jej pojawienie się w redakcji oznacza zawsze to samo: zbliża się termin jednej z dwóch sztandarowych imprez fordońskiego Salezjańskiego Stowarzyszenia Wychowania Młodzieży. W grudniu to charytatywny koncert na rzecz małych pacjentów onkologicznych, w czerwcu - jednoczące mieszkańców dzielnicy Salezjańskie Dni Młodości. Przy każdej z tych okazji wyłania się jednak obraz niezwykle ciepłej kobiety z mnóstwem pasji i ciekawych doświadczeń...

Co Pani robiła w ostatni weekend?

Byłam z mężem i córkami na „Nocy muzeów”. W Poznaniu. W ubiegłym roku zwiedzaliśmy w Toruniu, w przyszłym pojedziemy na pewno do Trójmiasta. To naprawdę intensywna noc. Muzeum Instrumentów, muzeum Sienkiewicza... Żałuję tylko, że spóźniliśmy się na spotkanie z wnukiem pisarza.

A bydgoska oferta?

Skorzystaliśmy z niej już dwukrotnie, gdy tylko ta idea dotarła do Polski. Zresztą, propozycje kulturalne Bydgoszczy to dla nas chleb powszedni. Nie przepuszczamy rodzinnie żandej okazji do udziału w premierze teatralnej, operowej, wernisażu. Nagroda „Polityki” dla dyrektora Teatru Polskiego była dla nas niemal osobistą satysfakcją, od dawna sekundujemy jego poczynaniom. Zresztą, także wyjazd do Torunia na przedstawienie teatralne to żaden problem. Z Fordonu mamy blisko, a po sztuce możemy się jeszcze wybrać na rodzinny spacer. Bardzo dbamy o to, by często być razem. W ubiegłym roku pierwszy raz nie spędziliśmy wspólnych wakacji i już podjęliśmy decyzję, że więcej tak nie chcemy, że tak się nie da.

<!** reklama>Ta rodzina to...

Mąż Wojciech i dwie córki, Małgosia i Marysia. Męża poznałam, gdy krótko, tuż po wyjściu z wojska, pracował w mojej szkole. Zaczęliśmy razem chodzić do DKF „Mozaika”, z pasją dyskutować o filmach, które oglądaliśmy... Starsza córka chodzi do gimnazjum, jest także animatorką w „Dominiczku”, gra na gitarze w scholi parafii salezjańskiej, pasjonuje się teatrem, Żywiołem młodszej jest sport.

Jak to jest być żoną dziennikarza sportowego?

Można było się albo zbuntować przeciwko specyfice tego zawodu, albo się podporządkować. Wybraliśmy to drugie, trochę to nasze życie jest „pod” pracę męża. Ale i to ma dobre strony - wszystkie trzy kibicujemy bydgoskim sportowcom. Kiedyś na meczach „Astorii” byłyśmy chyba najbardziej żywiołowo reagującą grupą! Poza tym, może będę się powtarzać, sobotnie mecze to też okazja do wspólnego wyjścia. Czasem na świeże powietrze - bo na przykład lekką atlektykę wręcz uwielbiamy. Mąż za nic tylko nie zabrałby dziewczynek na zbyt brutalne i agresywne, jego zdaniem, rozgrywki piłkarskie.

Skąd się Pani wziął ten wolontariat?

Moje córki zapisały się przed 6 laty na półkolonie do salezjańskiego oratorium „Dominiczek”. Bardzo im się tam podobało i zapowiedziały, że ich mama na pewno chciałaby pomóc przy organizacji wypoczynku. Zostałam. Dziś odpowiadam, między innymi, za kontakt z mediami. Perełką w mojej pracy jest jednak przygotowanie dobroczynnego koncertu „Kochamy Cię, Święty Mikołaju” dla dzieci chorych na raka. Wtedy, gdy go organizujemy i wtedy, gdy przychodzimy do szpitala na spotkanie z dzieciakami, które nie mogły w tym wydarzeniu uczestniczyć ze względu na stan zdrowia. Mogłabym z każdej pracy społecznej zrezygnować, z tego - nigdy.

Trzeba mieć dużo siły, by brać na siebie chorobę nowotworową, zwłaszcza najmłodszych. Nie rozczulać się, nie płakać, a nieść konkretną pomoc.

Pierwszy koncert rzeczywiście odchorowałam, przerosło mnie to psychicznie. Może odnalazłam w sobie siłę, bo jako młoda osoba spędziłam wiele tygodni przy szpitalnym łóżku mamy. Teraz widzę, jak wielką determinacją wykazują się matki tych dzieci - potrafiące tygodniami spać na podłodze przy ich łóżkach. Cóż takiego ja robię? Ofiarowuje drugiemu człowiekowi tylko swój wolny dzień. Rozmowę, pomoc przy załatwianiu jakiejś sprawy, czekoladę. Kiedyś mój pupil wymarzył sobie różowe sznurowadła do butów siostry. Musiałam stanąć na głowie, by je zdobyć. Tylko tyle, a czyni tak dużo dobra.

Jest Pani taką zdyscyplinowaną „siłą spokoju”? Pytam, bo nie mogę się nadziwić precyzji tych robionych przez Panią korali - kuleczki filcowanej wełny połączone z kamieniami, gałgankami, sznureczkami...

Bywam impulsywna, ale takie rękodzieło mnie bardzo uspokaja. Jeden sznurek korali to, mniej więcej, trzy wieczory pracy. Robię je tylko z materiałów naturalnych, każdy musi mieć bardzo indywidualny charakter. Lubię patrzeć, jak coś powstaje, kocham też kolor. Ubieram się bardzo kolorowo, czasem myślę, że zbyt - jak na mój wiek. Ale mam też silną wolę - od 25 lat w poście nie jem słodyczy.

Kiedy ma już Pani czas naprawdę wolny, co Pani robi najchętniej?

Uwielbiam chodzić do lasu, zbierać grzyby, od lat jeździmy też do tych samych gospodarzy na Słowację. Miałam też to szczęście - za sprawą mieszkającej w USA siostry - spędzić miesiąc w Kalifornii. Byliśmy w Universal Studio i już wiemy, jak się robi w filmie deszcz!... Ale Hollywood mnie mocno rozczarowało...

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski