Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Premiera Netflix: "Bez wytchnienia" - czyli kiedy reżyser wybiera źle (recenzja)

Mariusz Załuski
Mariusz Załuski

Jak wiadomo w życiu ciężko się dogadać z ludźmi, którzy nie mogą się zdecydować. Czy wóz, czy przewóz, czy traktować życie wesolutko, czy na poważnie, czy wyjść odważnie ze skorupki, czy jednak się lepiej schować... W kinie jest trochę podobnie. Niczego tak źle się bowiem nie ogląda, jak filmów, których twórcy nie byli do końca zdecydowani, co tak naprawdę ma się ukazać nam, szaraczkom, na ekranie. „Bez wytchnienia” to tutaj przykład podręcznikowy.

Cóż, pewnie gorzki żal przeze mnie gada, bo znęcony zapowiedziami spodziewałem się, że ta francuska premiera Netfliksa okaże się całkiem sensownym pomysłem. „Bez wytchnienia” to co prawda remake głośnego i chwalonego koreańskiego „A Hard Day” sprzed lat paru – ale jakoś nigdy na tamten film nie trafiłem. Nie groziło mi więc przekleństwo wiedzy – czyli znajomość zakrętasów fabuły, co przy tego typu produkcjach może odebrać połowę uciechy. Nie przewidziałem tylko tego, że choć fabuła pędzi całkiem żwawo, to jednak jakoś słabo potrafi wykrzesać z widza emocje.

Tak więc oglądamy historię pana policjanta, co to jest zły i unurzany w moralnej zgniliźnie, ale tak na sympatycznie, bo w końcu mamy mu kibicować. Policjant wkręca się w spiralę, z której co rusz wydaje się, że nie ma wyjścia, ale jemu się udaje. Tyle, że zaraz wpada w jeszcze większe tarapaty. A wszystko zaczyna się od tego, że podczas jazdy do szpitala, w którym zmarła jego matka, potrąca – śmiertelnie – jakiegoś jegomościa. A jako że sytuację ma stresową, też dlatego, że dybie na niego wydział wewnętrzny, postanawia ukryć zwłoki.

„Bez wytchnienia” ma fabularnie mocno odjechany szkielet opowieści o człowieku, którego – jak to kiedyś mawiano - pan Bóg nie lubi. Czyli facecie, któremu nawet w drewnianym kościele cegła na głowę spadnie i który z małego deszczu zawsze wpada pod wielką rynnę. Problem w tym, że twórcy tego filmu długo nie mogli się zdecydować, czy to czarna komedia, czy czarny kryminał, aż w końcu postanowili zmierzać w stronę poważniejszą... W stronę przypowieści o człowieku, którego zło chwyciło w swoje łapki i ściska coraz mocniej, albo - z innej strony - o człowieku, w którym ciągle ten wilk zły walczy z wilkiem dobrym, jak śpiewał poeta. Tyle, że taka tonacja nie pasuje do fabuły, nie pasuje do niej też parę innych rzeczy, choćby komiksowe aktorstwo, jakby nie było niezłych fachmanów, bo i Franck Gastambide, i – a może przede wszystkim – Simon Abkarian znają się na robocie. Franck Gastambide miał zresztą wyjątkowo niewdzięczne zadanie – bo jak tu być jednocześnie skorumpowanym gliną i zabawnym facecikiem, co to dla wykręcenia się z pułapki wymyśla forteliki, jakby obejrzał wszystkie odcinki „Zrób to sam”.

Żeby jednak nie tylko biadolić – film ma niezłe tempo, które nie siada, choć przy przewidywalności fabuły to niewielki plusik. Ma też ciekawą całą stronę wizualną, ale to się zwykle przydarza filmom, które reżyseruje operator. To wszystko jednak za mało, żeby poświęcić półtorej godziny z tego naszego tak króciutkiego żywota.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Premiera Netflix: "Bez wytchnienia" - czyli kiedy reżyser wybiera źle (recenzja) - Nowości Dziennik Toruński