O tej ponurej historii w Bydgoszczy mało kto wiedział, a dziś pewnie nikt już nie pamięta. Zbrodniarz wymknął się Milicji Obywatelskiej i w spokoju dożył swych dni w ukryciu.
<!** Image 2 align=none alt="Image 191155" sub="Brda w okolicach mostu Królowej Jadwigi. To tutaj w październiku 1945 roku wyłowiono z wody zwłoki Anny T. / FOT. KRZYSZTOF BŁAŻEJEWSKI">Był rok 1974, kiedy ówczesne PRL-owskie służby specjalne dowiedziały się, że w Republice Południowej Afryki żyje poszukiwany od prawie 30 lat w Polsce Władysław G. W naszym kraju obowiązywał wydany za nim list gończy. Władysława poszukiwano jako sprawcę dwóch zabójstw i usiłowania trzeciego. Wszystkie jego przestępstwa miały mieć miejsce w Bydgoszczy. Polska Ludowa nie miała jednak umowy ekstradycyjnej z RPA, więc o ujęcie zbrodniarza i wydanie go Polsce w ogóle nie wystąpiono.
Fałszywy lekarz
Rok później Komenda Powiatowa MO w Pruszkowie przesłała do urzędu prokuratorskiego wniosek o umorzenie sprawy Władysława G. z powodu przedawnienia. Od jego zbrodni minęło bowiem równe 30 lat.
Władysław G. pochodził z okolic Warszawy. Tuż po zakończeniu II wojny światowej postanowił szukać szczęścia i swojego miejsca na ziemi w Bydgoszczy.
<!** reklama>Ten 30-letni mężczyzna miał za sobą zaliczone jeszcze przed wojną dwa lata studiów medycznych. Wpadł więc na pomysł, by otworzyć w naszym mieście praktykę lekarską. Zdobycie fałszywego dyplomu lekarskiego w owym czasie nie nastręczało większych trudności.
„Potrzebuję świeżej krwi”
Do pierwszej zbrodni, choć właściwie takiej nazwy używać nie można, był to bowiem przypadek wynikający z braku zawodowych umiejętności, doszło we wrześniu 1945 roku.
Do Władysława G. z prośbą o pomoc zgłosiła się młoda mieszkanka Bydgoszczy, Zofia T. Dziewczyna miała 16 lat i właśnie zaszła w ciążę. „Doktor” G. podjął się wykonania zabiegu spędzenia płodu, oczywiście za godziwą opłatą.
Sztuka jednak się nie udała. Dziewczyna zmarła tuż po zabiegu w gabinecie fałszywego lekarza. Władysław G. wpadł wówczas w panikę. W nocy zwłoki Zofii wrzucił do Brdy i postanowił czekać, aż sprawa przyschnie.
Liczenie na to, że Zofia udała się na zabieg w najgłębszej tajemnicy przed rodziną, okazało się złudne. Dwa dni po niefortunnym zabiegu do „doktora” G. przyszła matka zmarłej dziewczyny, Anna T. w najgłębszym stopniu zaniepokojona losem córki.
Władysław G. uspokoił Annę, mówiąc, że jej „córka jest w dobrych rękach, ale potrzebna jest jej pomoc w postaci świeżej krwi. Jeśli zatem matka zaofiarowałaby swoją własną krew, byłoby to doskonałe wyjście”. Nic dziwnego, że starsza kobieta łatwo przystała na tę propozycję. Wówczas Władysław G. napełnił strzykawkę chloroformem i pod pozorem pobierania krwi, wstrzyknął do organizmu Anny T. śmiertelną dawkę. I jej ciało zabójca wrzucił do Brdy, licząc, że tym razem już na pewno nic mu nie grozi.
Szczęście jednak mu nie sprzyjało. Zwłoki Anny T. wypłynęły w okolicy mostu Królowej Jadwigi i utknęły w nabrzeżnych szuwarach. Milicja rozpoczęła śledztwo.
Dowiedziawszy się w międzyczasie o śmierci swojej siostry, Franciszka W., która coś niecoś wcześniej słyszała, że Zosia idzie do lekarza G., udała się osobiście do Władysława G. Mężczyzna przyjął ją i, korzystając z okazji, również postanowił uśmiercić. Tego jednak już zrobić nie zdołał, bowiem do gabinetu weszli milicjanci.
Polsko, bye, bye
Podczas dochodzenia Władysław G. przebywał w areszcie śledczym w Pruszkowie. Tam w lutym 1946 miała miejsce zbiorowa ucieczka więźniów. W gronie tym znalazł się również i bydgoski „doktor” G.
Zabójca doskonale zdawał sobie sprawę, co go czeka. Dlatego błyskawicznie po ucieczce z więzienia dokonał drugiej - przez zieloną granicę do amerykańskiej strefy okupacyjnej Niemiec. Był wolny. Mógł raz jeszcze zacząć na nowo życie.