<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/warta_ryszard.jpg" >Gdy jakiś czas temu Stefan Niesiołowski porównał Jarosława Kaczyńskiego do Władysława Gomułki, miałem wrażenie, że tym razem senator przeholował. Wczoraj jednak, słuchając premiera po spotkaniu z „Solidarnością”, nie mogłem się uwolnić od natrętnych wspomnień z PRL. Gomułki nie pamiętam, ale rządową nowomowę z drugiej połowy lat 80. mam jeszcze w uszach. Wtedy też jedne związki zawodowe były dobre, ich postawa była konstruktywna i stały one na gruncie poszanowania prawa, a inne były złe, łamały prawo i szły na pasku politycznej opozycji. Dziś to samo mówi premier, tyle tylko że teraz władza widzi partnera w „Solidarności”. Dwadzieścia lat temu dobre było OPZZ, a z nielegalną wtedy „S” nikt nie rozmawiał. To smutne, ale odwołujący się do solidarnościowego etosu premier mówi językiem Urbana, Rakowskiego i Miodowicza. I o ten język mam największą pretensję, bo rzeczywiście przekleństwem ruchu związkowego w Polsce jest jego upolitycznienie. Gdy rządzi lewica, „S” wyraźnie się aktywizuje, ale np. ZNP jakoś się nie wyrywa, by walczyć o nauczycielskie pensje.
<!** reklama right>Gdy władza na górze przechodzi na prawo, „S” się uspokaja, a związki kojarzone z lewicą startują do bitwy o pracownicze dobro. To prawda, że na pielęgniarskim proteście politycy SLD próbują nabijać polityczny kapitał, ale taka jest logika demokratycznej gry. W czasach eseldowskich rządów PiS także punktował na protestach płacowych, a przed ostatnimi wyborami partia braci zabiegała o poparcie panny „S”. I zdaje się, że do dziś może na nią liczyć.