Dla Pierre’a de Coubertina najważniejszy był nie wynik a udział w igrzyskach olimpijskich. W XXI wieku nie brakuje sportowców, dla których słowa francuskiego barona wciąż są aktualne.
<!** Image 2 align=middle alt="Image 17773" >Chociaż na metę docierają kilkadziesiąt minut po zwycięzcy, zawsze mogą liczyć na życzliwość publiczności, no bo jak nie darzyć sympatią zawodnika z gorącej Afryki, który biega zimą na nartach? Dla wielu z nas są dowodem na to, że w sporcie nie liczą się tylko sława i pieniądze.
W Turynie po raz pierwszy w historii na zimowych igrzyskach olimpijskich swojego reprezentanta miała Etiopia. Był nim 31-letni Robel Teklemariam. Został zgłoszony do rywalizacji w biegach narciarskich. Zdecydował się na start w barwach Etiopii, mimo iż od 9 lat mieszka w USA.
O starcie na zimowej olimpiadzie - jak mówił dziennikarzom w Turynie - zdecydowała, m.in., chęć nawiązania do sukcesów biegaczy-lekkoatletów tego kraju. - Biegi na nartach to wyzwanie dla lubiących długie dystanse. Pokazują, jak wytrzymali potrafią być Etiopczycy. Mam także nadzieję, iż mój występ przyczyni się do spopularyzowania biegów narciarskich w Etiopii - powiedział Teklemariam.
Etiopczyk na 84 miejscu
<!** Image 3 align=right alt="Image 17776" >Aby spełnić swoje chłopięce marzenia Teklemariam musiał założyć Etiopski Związek Narciarski i zostać jego prezesem! Walka z biurokracją trwała prawie 3 lata. Początkowo Etiopski Komitet Olimpijski nie chciał zaakceptować tego pomysłu. - Mieli trochę racji - przyznaje zawodnik. - W moim kraju uprawianie tego sportu jest właściwie niemożliwe. Mamy wysokie góry, czasami spadnie trochę śniegu, ale za mało, by jeździć na nartach.
Jakby tego było mało, w dniu rozpoczęcia zmagań w Turynie, Teklamariam znalazł się na liście zawodników, na których Międzynarodowa Federacja Narciarska nałożyła pięciodniową karencję z powodu zbyt wysokiego poziomu hemoglobiny. Tłumaczono, że zawodnik został zawieszony dla... własnego dobra, bo podwyższony poziom hemoglobiny zagrażał jego życiu. - A co miałbym dzięki temu uzyskać? Złoty medal olimpijski? - pytał retorycznie Etiopczyk, który w biegu na 15 kilometrów zajął 84 miejsce. - Przyjechałem do Turynu, aby zwyciężyć, jednak nie na trasie, lecz w szerszej perspektywie.
Kenijczyk na 92 miejscu
Teklemariam nie był jedynym egzotycznym narciarzem w Turynie. Przedstawiciel Kenii, Philip Kimely Boit, wystartował na igrzyskach już po raz trzeci. Zajął 92 miejsce w gronie 97 startujących, ale się nie poddaje. Jego marzeniem jest awans do czołowej pięćdziesiątki.
- Już myślę o igrzyskach w Vancouver. Mam nadzieję, że tam śnieg nie będzie sypał tak mocno. Wtedy będzie mi łatwiej. A co chciałbym robić po zakończeniu kariery? Zamierzam szkolić swoich następców! - zapowiadał w Turynie Kenijczyk.
Brazylijczyk na 94 miejscu
Za Philipem Kimely Boitem przybiegł 36-letni Helio Freitas, jedyny reprezentant Brazylii w biegach narciarskich. Uważa się za bardzo szczęśliwego człowieka, chociaż zajął dopiero 94 miejsce. - Miałem nadzieję, że poprawię swój wynik z ubiegłorocznych mistrzostw świata, kiedy byłem przedostatni. Udało się! - cieszył się Brazylijczyk po minięciu linii mety.
<!** Image 4 align=left alt="Image 17779" >Jednak największą radość w Turynie sprawiało Freitasowi samo... bieganie po śniegu. To zupełna odmiana dla zawodnika, który przez cały rok trenował biegi na trawie i lekkoatletycznym tartanie.
Za Brazylijczykiem uplasował się inny egzotyczny biegacz - Kostarykańczyk, Arturo Kinch. 49-letni zawodnik w biegu na 15 kilometrów techniką klasyczną zajął 96, przedostatnie miejsce. Kinch zakończył rywalizację 28 minut po najlepszym narciarzu, Estończyku Andrusie Veerpalu. Mimo to nie krył zadowolenia. Kostarykańczyk, który pierwszy razy wystąpił na olimpiadzie w 1980 r. w... narciarstwie alpejskim, nie był ostatni.Wyprzedził Nagvajarę Prawata z Tajlandii o 25 sekund. - Wystartuję na pewno w 2010 r. w Vancouver. Jeszcze nie wykorzystałem swojego potencjału - oświadczył Kinch, który w przyszłym roku skończy... 50 lat.
Ostatni na mecie Tajlandczyk tak tłumaczył swój słabszy występ: - Musiałem w pewnym momencie się zatrzymać, gdyż zbyt dużo śniegu zebrało mi się pod nartami.
Dla Prawata wynik nie był jednak najważniejszy. Wyjaśniał dziennikarzom, że chciał zwrócić uwagę swoich rodaków na sporty zimowe, bo marzy o tym, aby Tajlandczycy wystartowali w kolejnych igrzyskach w short tracku.
Byle nie na ostatnim miejscu
Popularnością cieszą się również Europejczycy z ostatnich miejsc klasyfikacji: Portugalczyk Danny Silva (95 miejsce w biegu na 15 km) oraz Irlandczyk Rory Morrish (88 na tym dystansie). - Nawet my czujemy ducha rywalizacji i walczymy o to, by nie uplasować się na ostatnim miejscu - stwierdził Silva.
Morrish z kolei opowiadał, że od 3 tygodni sumiennie przygotowywał się do startu wypijając codziennie kwartę guinnessa. Chciał wystartować także w sprintach, niestety, jak tłumaczył dziennikarzom, musiał wracać do pracy.
Hindus na saneczkach
Jedynym reprezentantem Indii był w Turynie Shiva Keshavan. Saneczkarz był z tego bardzo dumny. Wyprawę do Europy musiał sfinansować sobie sam. Nowy kombinezon kosztował go około 350 dolarów. Nie było go już stać na nowe sanki za około 5 tys. dolarów.
Najlepsi zawodnicy w tej dyscyplinie na każde zawody przywożą nowe modele sanek. Keshavan w Turynie wystartował na sprzęcie, który używał po raz pierwszy na olimpiadzie w Nagano, w 1998 r.
Hindus otwarcie mówił, że „nie ma ambicji medalowych”. Miał jednak nadzieję stać się jednym z pierwszych zawodników z Indii, którzy wystąpią na 3 olimpiadach. Był jedynym sportowcem hinduskim w Nagano oraz w 2002 roku w Salt Lake City. Ma nadzieję, że jego występy zachęca wszystkich w Indiach do uprawiania zimowych dyscyplin.
Ważny jest start, nie medal
Nie mniejszym zainteresowaniem od Hindusa cieszył się wenezuelski profesor uniwersytecki, 52-letni Werner Hoeger. 4 lata temu podczas igrzysk w Salt Lake City przegrał, m.in., z... synem Christpherem. Zajął 40. miejsce, a jego pociecha była 31.
Hoeger w młodości z powodzeniem uprawiał gimnastykę, był sześciokrotnym mistrzem Wenezueli w latach 1970-75. Zdobył nawet kwalifikację na igrzyska w Montrealu, ale nie dotarł tam, bowiem znacznie słabiej spisywali się jego koledzy z drużyny. Jako 16-latek przeprowadził się do USA, gdzie mieszka do dzisiaj. Wykłada psychologię sportu na jednym z uniwersytetów w stanie Idaho. Saneczkarstwo jest wielką pasją nie tylko jego, ale i syna Christophera. Startowali w mistrzostwach świata i olimpiadzie w 2002 r. W Turynie wystąpił tylko ojciec. - Nieważne, że nie mam szans na medal, ważny jest start - powiedział.
Legenda curlingu
Jednak to nie profesor Hoeger był najstarszym uczestnikiem olimpijskich zmagań w Turynie. W momencie rozpoczęcia rywalizacji w curlingu Scott Baird miał 54 lata i 280 dni. Baird to legenda amerykańskiego curlingu. Mieszka w małej miejscowości Bemidji, w północnej części stanu Minnesota. Tam, gdzie każdego roku miasto zamarza i curling jest praktycznie jedynym sportem, który można uprawiać. Amerykanin pcha kamienie od 1961 roku!
W zeszłym roku w mistrzostwach USA drużyna Bairda odpadła w półfinale i 53-letni wówczas zawodnik stracił szansę wyjazdu na olimpiadę. Ale nadarzyła się szansa - mistrzostwo zdobył zespół przyjaciela, Pete’a Fensona, który zaproponował „dziadkowi” start w jego drużynie. Baird zapowiedział już, że po igrzyskach w Turynie kończy reprezentacyjną karierę. Z curlingu nie zamierza jednak rezygnować, zapowiada, że pogra jeszcze 10, a może nawet 20 lat.
„Babcia Sanek”
52-letnia Anne Abernathy z Wysp Dziewiczych jest najstarszą kobietą, która kiedykolwiek uczestniczyła w zimowych igrzyskach. Abernathy, nazywana „Babcią Sanek”, debiutowała na igrzyskach w 1988 r. w Calgary. Nigdy nie miała realnych szans na zdobycie medalu, ale jest bardzo popularna wśród kibiców i zawodników. Kilka lat temu stwierdzono u niej raka, jednak udało się jej wygrać walkę z chorobą. Przeszła 12 operacji kolan. W 2001 r. po wywrotce na torze w Altenbergu na 20 minut straciła przytomność. Lekarze zastanawiali się, czy odzyska w stu procentach dawną sprawność, ale jednak udało się.
Przed dwoma laty jej dom w St. Thomas na Karaibach zniszczył huragan. Abernathy straciła cały dorobek życia. Aby zebrać pieniądze na wyjazd do Turynu, założyła stronę internetową, na której sprzedawała koszulki z własną podobizną. Podczas ceremonii otwarcia igrzysk w Turynie „Babcia Sanek” z dumą niosła flagę Wysp Dziewiczych. Niestety, nie było jej dane uczestniczyć w sportowej rywalizacji. Dzień później, na treningu przewróciła się i złamała nadgarstek prawej dłoni. To miał być jej szósty olimpijski start.
Amerykański sen Polki
Także wśród Polaków są tacy, który niezrażeni kiepskim wynikiem oddają się wręcz bezgranicznie sportowym zmaganiom.
30-letnia, Monika Wołowiec, która na co dzień mieszka w USA, ze skeletonem zetknęła się dopiero 2 lata temu. Kupiła sprzęt za prawie 4 tys. dolarów. - Zresztą, wszystkie pieniądze wydaję na skeleton. - wyznała dziennikarzom Wołowiec. - Pracuję od rana do wieczora, a później biegnę na trening. Teraz mam 4 źródła dochodów - z pracy w restauracji, gdzie pomagam w kuchni i obsługuję klientów, z jacuzzi, gdzie dbam o wodę, ze sklepu fotograficznego, gdzie jestem sprzedawczynią. A poza tym sama robię zdjęcia i staram się je sprzedawać. Tak pracuję cały letni sezon. W zimie staram się jeździć na zawody, ale to dużo kosztuje i muszę się ograniczać.
Już samo wywalczenie kwalifikacji olimpijskiej było w takiej sytuacji dużym osiągnięciem Polki. - Można powiedzieć, że spełnił się taki typowy amerykański sen. Przecież jak jechałam na stałe do Stanów, miałam w kieszeni zaledwie 300 dolarów. A teraz jestem na igrzyskach, będę rywalizowała z najlepszymi - mówiła Polka przed zawodami.
Jej start trudno jednak zaliczyć do udanych - kilka upadków i ostatnie, 15 miejsce. - Wiem, że mogłabym być znacznie lepsza. Ale już na początku treningu jestem wykończona całodzienną pracą. Na zadbanie o siłę i kondycję brakuje mi czasu - skarżyła się później Monika Wołowiec.