Rozmowa z dr hab. ANNĄ GOC, genetykiem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
<!** Image 2 align=right alt="Image 76104" sub="Fot. Łukasz Trzeszczkowski">Trzy czwarte mieszkańców Polski deklaruje, że nie chce jeść żywności modyfikowanej genetycznie (GMO - Genetically Modified Organisms, ang.). Pani nie ma takich oporów?
Nie mam, wiem bowiem, że dzień w dzień zjadamy mnóstwo DNA, obojętnie, czy jest to w marchewce, jabłku, wędlinie, mięsie, czy chlebie. Nie czuję lęku przed zjadaniem DNA, ponieważ organizm człowieka miał miliony lat, żeby się do tego przystosować. To, że w jakimś pożywieniu są pomieszane różne DNA, nie ma znaczenia, bo w żołądku i tak wszystko ulega strawieniu. Cóż takiego miałoby się stać, gdyby w DNA ziemniaka był jakiś gen marchewki?
Czy żywność z zawartością GMO powinna być specjalnie oznakowana? W Stanach Zjednoczonych - w przeciwieństwie do Unii Europejskiej - producenci nie mają obowiązku informowania o tym konsumenta, bowiem rząd wychodzi z założenia, że taka żywność nie różni się od tej normalnej.
W Polsce jest przepis nakazujący oznakowanie obecności GMO i jest on słuszny. Otóż jedną z pierwszych modyfikowanych genetycznie roślin była soja, do której wprowadzono gen orzecha brazylijskiego. Tymczasem niektórzy ludzie są uczuleni na białko tego orzecha i nie wiedząc o modyfikacji, byli pewni, że zjadają bezpieczny dla nich produkt sojowy. Brak oznakowania narażał ich na komplikacje zdrowotne.
Powiedziała Pani, że dla naszego organizmu nie ma znaczenia spożywanie produktów z zawartością GMO...
A wie pan, ile DNA partnera zjadamy przy pocałunku? Zjadamy też swoje własne DNA. W pewnym sensie jesteśmy kanibalami, bo w naszej jamie ustnej nabłonek cały czas się złuszcza... DNA przyjmowane drogą pokarmową nie stanowi dla nas zagrożenia.
Tak naprawdę natura sama przez cały czas dopuszcza się manipulacji genowej.
<!** reklama>Bakterie od miliardów lat przekazują sobie materiał genetyczny i poniekąd właśnie od nich nauczyliśmy się, jak można tworzyć organizmy transgeniczne. W badaniach używamy cząsteczek DNA znajdujących się w organizmach bakteryjnych do przenoszenia materiału genetycznego pomiędzy organizmami. Człowiek od momentu, kiedy się osiedlił, zaczął uprawiać rośliny i hodować zwierzęta, cały czas manipuluje genami. Tyle tylko, że kiedyś owo manipulowanie polegało na tym, że wybierał najlepszego byka i doprowadzał do najlepszej krowy, chcąc wyhodować lepsze potomstwo albo wycinał jabłoń, która marnie rodziła. To też było manipulowanie genami. Dziś używamy do tego innych metod.
Zwolennicy jak najszerszego upowszechnienia produkcji żywności modyfikowanej uważają, że dzięki niej zlikwidowany zostanie głód na świecie. Przeciwnicy mówią, że bardziej to zależy od polityki i sposobu dystrybucji żywności.
Zgadzam się z tym drugim poglądem. Takie same nadzieje na rozwiązanie problemu głodu wiązano w latach 50. z zieloną rewolucją. Uporanie się z nim zależy od polityki, ale można powiedzieć, że rośliny modyfikowane genetycznie częściowo ten problem już teraz mogą rozwiązać. Istnieje bowiem odmiana ryżu modyfikowanego zawierająca betakaroten, będący prekursorem witaminy A. Dzięki temu można skuteczniej walczyć z niedoborem tej witaminy tam, gdzie ryż jest podstawą diety.
Jak długo trwa wyhodowanie zmodyfikowanej genetycznie rośliny mającej określone cechy, np. odpornej na określone szkodniki lub niską temperaturę?
Jest kilka etapów tworzenia takiej zmodyfikowanej genetycznie rośliny. Na każdym z nich może dojść do niepowodzeń, trzeba coś powtarzać i cały proces się wydłuża. Pierwszym zadaniem jest stworzenie tego, co my określamy terminem konstrukt genowy. Jest to cząsteczka DNA, którą chcemy wprowadzić do jakiegoś organizmu, chcąc go zmodyfikować. Przy dużej dozie szczęścia można to zrobić w tydzień, jeśli mamy go mniej - w miesiąc, ale czasami i przez dwa lata nie udaje się ta sztuczka. Potem wprowadzamy ten konstrukt do organizmu, który zamierzamy zmodyfikować. Trzeba zaznaczyć, że nie wszystkie rośliny umiemy genetycznie modyfikować. Potrafimy to robić z pomidorami, kukurydzą, soją, bawełną, ryżem, tytoniem i rzepakiem. Wtedy trwa to nawet ułamek sekundy. Ale jeżeli ktoś się bierze za gatunek dotychczas niemodyfikowany, będzie musiał poświęcić dużo więcej czasu na znalezienie skutecznego sposobu wprowadzenia genów. Rzadko też wprowadza się gen do całej rośliny, przeważnie do jej pojedynczych komórek, kawałków tkanek lub siewek. Potem trzeba z tego zmodyfikowanego kawałeczka czy komórki wyhodować pełną roślinę. To trwa niewiele dłużej niż normalny rozwój rośliny. Potem są wszystkie badania laboratoryjne sprawdzające. Musimy być pewni, czy udało nam się uzyskać zaplanowany efekt. Jeśli chcieliśmy uzyskać roślinę odporną na suszę, to trzeba sprawdzić, czy rzeczywiście może się ona zadowolić małą ilością wilgoci. Następnie należy zbadać, gdzie ów wprowadzony przez nas gen się wmontował, czy nie spowodował jakichś ubocznych skutków w postaci uszkodzenia materiału genetycznego, czy roślina się rozmnaża. Chcąc wreszcie wyjść na poletko doświadczalne, izolowane od zwykłych upraw i pozostające pod stałą kontrolą, niezbędne jest uzyskanie specjalnych zezwoleń. To zaś oznacza żmudną, papierkową robotę.
Czy obowiązujący w Polsce zakaz uprawy GMO nie wpływa negatywnie na rozwój naszej genetyki?
Większy wpływ na to ma, ile pieniędzy nasze państwo przeznacza na rozwój nauki. Natomiast zakaz uprawy i obrotu GMO ma znaczenie głównie na odbiór naszej polityki gospodarczej za granicą. W Polsce nie jest jednak zabronione tworzenie organizmów modyfikowanych genetycznie i możemy pochwalić się sporymi sukcesami. Mamy len tak zmodyfikowany, że mniej się gniecie. Mamy inny len, z którego można wyprodukować niejełczejący olej. Mamy słodkie ogórki. Mamy wreszcie sałatę ze szczepionką przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby.