Soczystego męskiego języka. Oto sztuka, w której dwaj bracia rozmawiają o traumach dzieciństwa i psychicznych ranach. Nie przebierają w słowach, choć to ludzie wykształceni. W przeciwieństwie do postaci z kolejnej sztuki. Tu rzecz dzieje się w jakiejś zabitej deskami polskiej wsi. Jej mieszkańcy są prości, niektórzy wręcz prostaccy, piją, biją, awanturują się. Wulgaryzmy i przekleństwa sypią się obficie.
Kilkoro moich znajomych na sztuki współczesne niemal nie chadza, bo uważa, że teatr powinien być (ostatnią?) enklawą języka wolnego od wulgaryzmów. Oni jeszcze pamiętają, jakim szokiem był przed laty słynny poznański spektakl Janusza Wiśniewskiego (nie mylić z autorem „Samotności w sieci”), gdzie Śmierć chodziła po scenie wykrzykując dwa słowa: na „k” i na „d”. I pamiętają podobny szok po premierze filmu „Psy”, w którym Bogusław Linda jako Franz Maurer korzystał z jednego z tych słów w charakterze ozdobnika.
Tylko czy to rzeczywiście reżyserzy Wiśniewski od „Czarnej śmierci” i Pasikowski od „Psów” są winni temu, że to, co zwane „niecenzuralnym” przedostało się na scenę i ekran? I się na nich ostatnio panoszy?
Próbuję sobie wyobrazić jak byłoby, gdyby wspomnianą sztukę o owej - niekoniecznie wzorcowej - polskiej wsi wyczyścić ze wszystkich wulgaryzmów. Toż to by było istne „Ranczo”, do tego dziejące się „W Jezioranach”! Słowem, obrazek ulukrowany i nieprawdziwy. Bo gdzie, oprócz telewizyjnego ekranu, jest w Polsce wieś, w której siedzący przed sklepem pijaczkowie (a część to zapewne alkoholicy) nie bełkocą i nie klną, tylko snują filozoficzne refleksje bez jednego brzydkiego słowa?
Więc może to nie teatr i film stały się wulgarne? Może one tylko wiernie portretują nas, Polaków, którzy słowem zaczynającym się na „zaje...” coraz częściej zastępujemy co najmniej dwadzieścia innych, ładniejszych. Może to dlatego bohater sztuki hrabiego Aleksandra Fredry co chwila mówił „mocium panie”, a bohaterzy sztuk współczesnych w tych samych miejscach mówią k...