<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/warta_ryszard.jpg" >Jeżeli dziś, szanowny obywatelu między, 13 a 14 zechcesz kupić w aptece coś na katar, anginę czy co tam ci dolega, to może się okazać, że spod apteki odejdziesz z niezrealizowaną receptą. W tych właśnie godzinach odbywać się ma apteczny strajk.
Aptekarze mają także rygorystycznie traktować zasady wypisywania recept, jeśli więc uznają, że coś jest nie tak, sprzedadzą nam refundowany lek za 100 procent ceny. Gdy lekarze wywalczyli swoje i Sejm wyciął z nowej ustawy refundacyjnej zapisy o karaniu lekarzy za źle wypisaną receptę, teraz do protestu przystępują aptekarze, bo oni też nie chcą być karani. Rozumiem, że i lekarze, i aptekarze mają swoje racje, bo ustawa została spaprana i skandalem jest, że do dziś nie istnieje system pozwalający np. za pomocą karty chipowej w 5 sekund ustalić status ubezpieczeniowy pacjenta. Co innego jednak forma protestu.
<!** reklama>
Kiedy strajkuje fabryka lokomotyw czy wytwórnia śrubek, to społeczna dolegliwość protestu jest praktycznie żadna. Straty liczy jedynie właściciel interesu i dlatego strajkowy pistolet to groźna broń. Gdy jednak protest polega na blokowaniu publicznej drogi albo gdy np. staje komunikacja miejska, to protest odbywa się kosztem zwykłych obywateli, którzy za powód protestu w żaden sposób nie odpowiadają, ale za strajk płacą swym czasem, pieniędzmi i różnymi niedogodnościami. Oba protesty zarówno lekarski jaki i aptekarski, są tego świetnym przykładem. Obie profesje w białych kitlach walczą o swoje, ale walczą niestety kosztem naszego czasu i naszego ustawowego prawa do refundacji leków. Czyli kosztem naszych pieniędzy.