<!** Image 2 align=right alt="Image 144591" sub="W szkółce tenisowej trwała ostra selekcja nastolatków, aspirujących do roli podających piłki / Fot. Dariusz Bloch">Bydgoskiej hali „Łuczniczka” w październiku stuknie osiem lat. Po takim czasie można się jej przyglądać, co zresztą i wcześniej czyniono, pod kątem drobnych i większych fuszerek budowlańców. Jednak tylko człowiek zaślepiony nie widzi, że „Łuczniczka” odmieniła życie bydgoszczan. Takich gmachów jest w mieście kilka. Przede wszystkim Filharmonia Pomorska i Opera Nova. Na zasadzie rozważań: „Co było pierwsze, jajko czy kura?” możemy zastanawiać się, czy Bydgoszcz stała się miastem melomanów dzięki filharmonii i operze, czy też wcześniejsze zainteresowania i potrzeby mieszkańców zaowocowały budową tych dwóch przybytków. Być może prawda leży pośrodku. O tym, że sam gmach nie stwarza kulturalnych potrzeb, przekonuje Teatr Polski. Kiedyś przywykliśmy mówić o nim z lekceważeniem, jako o drugoplanowej scenie z problemami mniej więcej takimi, jakie Agnieszka Holland przedstawiła w „Aktorach prowincjonalnych”. Od paru lat jednak nikt z bywalców już tak chyba o bydgoskiej scenie nie myśli. Przeciwnie, wykreowała się na jedną z ciekawszych w Polsce. A przecież gmach pozostał ten sam, we wnętrzu też się niewiele zmieniło i kasa, z tego, co się słyszy, jak zwykle pustawa. Nie magia gmachu więc tu zadziałała, lecz ludzie, i to nie tylko artyści, bo sztukę wysoką też trzeba umieć wylansować.
<!** reklama>W wypadku sztuki masowej i sportu jest inaczej. Impreza masowa bardziej wymaga odpowiedniego miejsca i oprawy. Bez „Łuczniczki” nie oglądalibyśmy w Bydgoszczy wielkiej siatkówki i koszykówki, podobnie jak bez przebudowanego stadionu Zawiszy nie oglądalibyśmy światowej czołówki lekkoatletów i reprezentacyjnej piłki nożnej. Zwykle mówi się o tym w kontekście promocji miasta i pieniędzy, które zostawiają nad Brdą przyjezdni kibice. Ale przecież nie tylko to jest ważne. Duże imprezy masowe rozszerzają nasze horyzonty. W sobotę i niedzielę w „Łuczniczce” rozgrywany jest mecz tenisistek Polski i Belgii w ramach Fed Cup. To dla bydgoszczan odwiedzających halę na Babiej Wsi nowe doświadczenie. Tenis przez duże „T” ostatni raz gościł naszym mieście wiele lat temu i gdzież tamtemu „T”, na kameralnych kortach Polonii, było do dzisiejszych zawodów. Na Fed Cup tenisistki pojawiały się niczym gwiazdy Hollywood, obfotografowywane od pierwszego kroku na lotnisku. Codzienne wywiady, konferencje prasowe, zdjęcia z treningów. W gazetach zasady savoir-vivre’u tenisowego kibica. Zapału nie zgasił brak w belgijskiej kadrze dwóch nasłynniejszych zawodniczek: Clijsters i Henin. Nawet podawanie piłek na korcie stało się ogromnym wyróżnieniem. Koleżanka opowiadała mi, że w szkółce tenisowej trwała ostra selekcja nastolatków, aspirujących do tej roli. Dziewczynki i chłopcy ciężko ćwiczyli wiele dni, przechodząc parę etapów selekcji i żadna inna rozrywka w tym czasie, łącznie z karnawałowym balem, nie była w stanie oderwać ich od przygotowań. Chętnie spytałbym, kim jest dla nich Agnieszka Radwańska. Czy ważniejszy jest dla nich jej numer 9 w rankingu Women’s Tennis Association, czy może numer 5 w prasowym rankingu polskich sportowców, którzy najwięcej zarobili w ubiegłym roku, i blisko 7 milionów złotych, jakie wpłynęło na jej konto? A może najważniejsza jest sława, bycie sportową celebrytką?
Po mistrzostwach Europy w piłce ręcznej polskich reprezentantów, wracających z pustymi rękami, mimo wszystko powitano jak bohaterów. Ktoś nawet publicznie tłumaczył, że to podzięka za „jaja, które nasi pokazali w Austrii”. Prezes związku szczypiorniaka oznajmił natychmiast, że Polska podejmuje walkę o organizację kolejnych mistrzostw. Od razu też pojawiły się spekulacje, że Bydgoszcz byłaby mocnym kandydatem do przeprowadzenia rywalizacji w jednej z grup. Na mapie piłki ręcznej, nawet tylko w Polsce, Bydgoszcz nie znaczy prawie nic - drugoligowy AZS UKW i tyle. Graczom Vive Kielce nasi mogliby piłki podawać. Ale Kielce mają halę o połowę mniejszą od „Łuczniczki”...