Prosta scenografia Wojciecha Farugi, w kolorze uniformów noszonych przez aktorów, z najważniejszym elementem - wirującymi, zakończonymi łukami odrzwiami, przez które często przechodzą bohaterowie, również wywołuje skojarzenie z musicalem, ale też pozwala zdynamizować opowieść o unieruchomionych w podłych barakach polskich żołnierzach.
A propos opowieść. W wypadku „Katynia. Teorii barw” trudno mówić o klasycznej fabule. Ucieczka od niej jest zresztą tendencją niemal obowiązkową we współczesnym teatrze - żeby nie powiedzieć manierą. W tym wypadku mamy do czynienia z ciągiem skojarzeń dotyczących zbrodni katyńskiej i jej współczesnego sposobu ukazania w kulturze. Sposobowi ukazania, który podporządkowany jest współczesnej propagandzie, mitologizującej historię. Odkłamywanie Katynia na scenie Teatru Polskiego wypada raz mniej, raz bardziej przekonująco.
Weźmy dla przykładu wątek kobiecych ofiar zbrodni. W dość powszechnym przekonaniu jedyną kobietą, która wtedy zginęła, była ppor. Janina Lewandowska, pilotka, spadochroniarka, córka generała Dowbor-Muśnickiego. Grająca tę postać Katarzyna Pawłowska świetnie wypadła w wymagającej dużej sprawności fizycznej scenie, w której wdrapuje się na łukowate odrzwia i zastyga na nich w pozycji ptaka w locie, opowiadając o swej przedwojennej fascynacji lotnictwem. Potem następuje apel poległych. Aktorka wymienia około 20 nazwisk innych kobiet, ofiar zbrodni, które znalazły się na tzw. liście ukraińskiej. Dobrze, że udało się nieco odkłamać historię - na blisko 22 tysiące ofiar Katynia i sąsiednich obozów jedna tysięczna to kobiety.
Głównym przewodnikiem po obozowym życiu jest tu jednak nie Janina Lewandowska, lecz Józef Czapski, major Wojska Polskiego, jeden z nielicznych jeńców, którzy przeżyli pobyt w obozie w Starobielsku. Ale też hrabia, malarz, pisarz. Przed wojną w Paryżu i Warszawie plotkowano o jego romansie z Siergiejem Nabokovem, wraz z którym wynajmował mieszkanie nad Sekwaną. Ten element życiorysu Czapskiego skłania dramaturżkę Julię Holewińską do zadania pytania, ilu polskich artystów i homoseksualistów, a nie tylko żołnierzy, zamknięto w sowieckich obozach. Tego zapewne nie policzył nikt - i nikt już nie policzy. Inna sprawa, jak świadomość istnienia około 20 nazwisk kobiet oraz ciemna liczba homoseksualistów i artystów na liście ofiar zbrodni zmieni nasz stosunek do historii.
Bez wątpienia natomiast bardzo dobrze wypadły w bydgoskim spektaklu satyryczne obrachunki z pychą i pozerstwem artystów, którzy do tej pory odgrywają pierwsze skrzypce w cementowaniu katyńskiej mitologii.
Najpierw na scenie obrywa Jerzy Kalina, rzeźbiarz, autor plastycznej koncepcji wystroju Muzeum Katyńskiego, składającej się z ciągu monumentalnych instalacji. Następnie mocniej i chyba celniej trafiony zostaje reżyser Andrzej Wajda. Zadufanego, zapatrzonego w siebie Mistrza, przekonanego o swej wyjątkowości i narodowym posłannictwie, znakomicie odegrał Jakub Ulewicz.
Ciekawym, odkrywczym pomysłem dramaturżki i reżysera (reżyseria i scenografia to dzieło Wojciecha Farugi) było wykorzystanie w spektaklu malarskich doświadczeń Józefa Czapskiego. O fazach życia, kondycji i nastrojach ludzi można opowiadać za pomocą barw. Czerwień to - wiadomo - Armia Czerwona, krew, miłość. Mniej oczywiste skojarzenia budzi na przykład żółć. To nie tylko kolor jesieni, lecz także kolor skóry niedożywionych, schorowanych i marznących więźniów. A jakim kolorem można malować spektakl Teatru Polskiego? To na pewno nie byłaby żółć, ale chyba też nie miłosna czerwień.
