Podczas jednego z pierwszych wykładów w Kioto prof. Roman Ingarden przekonywał studentów, że w trzy miesiące opanuje ich język. Od tamtego spotkania minęło trzydzieści lat, a profesor z niezmienną pasją wciąż szlifuje japoński.
<!** Image 2 align=right alt="Image 52732" sub="Najwięcej problemów w nauce języka japońskiego, zdaniem prof. Romana Ingardena, przysparzają niezrozumiałe znaki: - My jesteśmy przyzwyczajeni do pisania przy pomocy 20-30 liter, a Japończycy muszą mieć ich tysiące - mówi profesor.">Królestwo profesora Romana Ingardena to jego gabinet na parterze budynku Wydziału Fizyki, Astronomii i Informatyki Stosowanej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Na ścianach regały po sufit. Na środku drabina, po której można wspiąć się, by sięgnąć jedną z blisko trzech tysięcy pozycji w księgozbiorze. Profesor wchodzi na nią powoli i nie za często. W październiku skończy 87 lat. Najnowsze książki leżą poukładane na biurku i stolikach. O buddyzmie, taoizmie, fizyce i naukach ścisłych… Większość w językach angielskim, niemieckim, francuskim i japońskim.
- Żona zawsze mi mówiła, że za dużo wydaję na książki - żartuje profesor.
Dziwne uśmiechy studentów
Roman Stanisław Ingarden urodził się w 1920 roku. Podczas jego chrztu ktoś powiedział, że jako syn okulistki i słynnego filozofa, powinien zostać wybitnym astronomem. Wiele się nie pomylił. Dziś Roman Ingarden jest wybitnym naukowcem. Co prawda w dzieciństwie wertował książki ojca i interesował się filozofią, ale, jak mówi, gdy tylko się w nią zagłębiał, podchodził do niej coraz bardziej krytycznie.
- Próbowałem tę filozofię, ale doszedłem do wniosku, że nie ma ona podstaw. Jest na pewno ciekawa, ale nic w niej nie można rozstrzygnąć - profesor jako młodzieniec szukał nauki sprawdzalnej, takiej, którą można udowodnić. - Filozofia to nauka opierająca się na przypuszczeniach. No, bo jak sprawdzić dokładnie i udowodnić, że coś jest cudowne?
<!** reklama left>W młodości profesor nieraz sprzeczał się i dyskutował na ten temat ze swoim ojcem - filozofem Romanem Ingardenem. Ostatecznie Roman Ingarden junior postawił na fizykę matematyczną. Maturę zdał we Lwowie, gdzie habilitował się wtedy jego ojciec. Po skończonych studiach w Krakowie pod okiem prof. Jana Weyssenhoffa i we Wrocławiu, zaczął publikować swoje prace dotyczące optyki, termodynamiki, fizyki statycznej, teorii różniczkowej i historii fizyki. Jeździł po świecie, wygłaszał odczyty, napisał ponad 70 prac, które trafiły do szkół i na konferencje naukowe. Potem - wiele książek, skryptów oraz pozycji poświęconych głównie historii fizyki.
Po 30 latach od momentu publikacji jego pracy doktorskiej o przestrzeniach Finslera, mało znane czasopismo, w którym została ta praca zamieszczona, trafiło do Chin i Korei. Wkrótce kraje te odwiedził matematyk japoński, prof. Makoto Matsumoto ze słynnego Uniwersytetu w Kioto. To była połowa lat 70. i początek wielkiej przygody fizyka z Japonią.
- Znajomość angielskiego w Japonii nie była wówczas tak powszechna jak dzisiaj - wspomina prof. Ingarden. - Profesor Matsumoto, aby móc korzystać z mojej pracy doktorskiej, musiał ją sobie przetłumaczyć na japoński.
Wkrótce prof. Ingarden otrzymał list od japońskiego matematyka i zaproszenie do Kioto na trzy miesiące. Profesor dobrze znał język angielski i szybko zorientował się, że japoński gospodarz nie posługuje się nim swobodnie.
- Jeszcze gorzej wyglądała sprawa porozumiewania się ze studentami, dla których miałem wykładać fizykę matematyczną - dodaje prof. Ingarden. - Trudno było z nimi nawiązać kontakt. Widziałem, że nie znają angielskiego na tyle dobrze, żeby mnie zrozumieć. Początkowo nie wiedziałem co robić.
Profesor doskonale pamięta, jak podczas jednego z pierwszych odczytów zapowiedział studentom, że za trzy miesiące będzie wykładał po japońsku. - To wywołało niezrozumiałe wtedy dla mnie reakcje. Studenci dziwnie się uśmiechali, bo dobrze wiedzieli, że w ciągu trzech miesięcy absolutnie nie można nauczyć się japońskiego.
Podczas tego pierwszego pobytu w Japonii prof. Ingarden zaczął brać lekcje. Wierzył, że opanuje język japoński tak szybko jak angielski, którego nauczył się w Stanach Zjednoczonych.
- Szybko się zorientowałem, że to, co powiedziałem studentom było po prostu śmieszne - ocenia dziś profesor.
Lekcje u miłej Japonki absolutnie nie wystarczały i po powrocie do Polski profesor zaczął uczyć się sam, zawiłości języka japońskiego zgłębiał też podczas kolejnych wyjazdów.
- Przekonałem się, że języka japońskiego nie można się nauczyć nawet w trzy lata - mówi prof. Ingarden. - Japończyk uczy się swojego języka 12 lat. Sześć lat w szkole podstawowej i sześć lat w szkołach średniej i wyższej. A ja chciałem w trzy miesiące!
Jeden znak - kilka znaczeń
Wymowa - zdaniem profesora - jest stosunkowo łatwa. Najwięcej zaś problemów przysparzają niezrozumiałe znaki. - My jesteśmy przyzwyczajeni do pisania przy pomocy 20-30 liter, a Japończycy muszą mieć ich tysiące - profesor Ingarden skromnie twierdzi, że jeszcze nie nauczył się języka japońskiego, choć uczy się nieprzerwanie już od 30 lat. - Każdy znak ma inne znaczenie, często nawet kilka znaczeń. Ja znam ich zaledwie 600, a potrzeba znać dokładnie 1850! Nie mogę więc powiedzieć, że doskonale władam językiem japońskim. Znam go tylko na poziomie edukacyjnym. Rozumiem i trochę czytam, ale wciąż z niemałym trudem.
Prof. Roman Ingarden od 15 lat jest na emeryturze, ale wciąż prowadzi wykłady dla studentów. Na tablicy w jego gabinecie wisi ze sto identyfikatorów z różnych konferencji i sympozjów w kraju i za granicą, na które był zapraszany. Wygłaszał odczyty, m.in., na uniwersytetach amerykańskich, niemieckich, japońskich. Do Japonii zawsze ciągnęło go najbardziej, choć nie pamięta dokładnie, ile razy w niej gościł.
- To jest śmieszna rzecz. Pomyślałem kiedyś, że zapytam w dziekanacie i dokładnie będę wiedział, ile razy tam byłem - wspomina profesor. - Ale usłyszałem, że dokumentów tam nie ma. Zabierali je panowie z jakichś służb.
W sumie profesor Ingarden spędził w Japonii pięć lat. Już podczas pierwszego pobytu w 1975 roku zachwyciła go do tego stopnia, że stała się jego pasją, którą zaraził także najbliższych. Przyznaje niechętnie, że trochę zdradził z nią ukochaną fizykę. Dwaj synowie profesora - Krzysztof i Jacek - też uczyli się języka. Krzysztof, architekt, jest współautorem projektu krakowskiego Centrum Kultury Japońskiej. (Profesor nie podtrzymał rodzinnej tradycji nadawania męskim potomkom imienia Roman, gdyż - jak twierdzi - jeszcze dziś zdarza się, że jest mylony ze swoim ojcem).
Order nadany przez cesarza
Dzięki profesorowi Ingardenowi na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika powstała Pracownia Języka i Kultury Japońskiej. Profesor jest też inicjatorem odbywających się cyklicznie w Toruniu Dni Kultury Japońskiej - trwa właśnie jedenasta ich edycja.
Roman Ingarden jako jeden z nielicznych Polaków został odznaczony Orderem Świętego Skarbu nadanym przez cesarza Japonii. Odebrał go przed 12 laty za zasługi dla rozwoju naukowych i kulturalnych kontaktów polsko-japońskich. To najwyższe japońskie odznaczenie przyznawane cudzoziemcom.
Profesor wykłada obecnie podstawy języka japońskiego i filozofię japońską. Lubi zaszyć się w swoim gabinecie i czytać. - Wiem, że już nie polecę do Japonii, choć bardzo bym chciał. Ale zdrowie nie pozwala. Jeszcze umrę w samolocie i dopiero będzie kłopot - żartuje fizyk.