Jeden z najbardziej prężnych i najbogatszych bydgoskich przedsiębiorców, Janusz S. został skazany na pięć lat więzienia za wyprowadzenie milionowych kwot z majątku upadającego Domaru Bydgoszcz. Wyrok zapadł w środę, 11 września w Sądzie Okręgowym w Bydgoszczy.
Na ławie oskarżonych w procesie, który rozpoczął się w 2019 roku, siedzieli ponadto inne osoby, związane w działalnością spółki, między innymi Wojciech S., który również usłyszał wyrok, ale trzech lat pozbawienia wolności, a także Łukasz S., Ryszard K. i Wiesław Ś., których sąd uniewinnił od stawianych zarzutów.
Setki wierzycieli, miliony wyparowały z majątku
Przypomnijmy, że to właśnie Janusz S. był twórcą Domaru, czyli sieci około 50 sklepów w północnej Polsce, w których sprzedawano sprzęt RTV. Akt oskarżenia w sprawie jego upadłości Prokuratura Regionalna w Gdańsku skierowała do sądu w 2019 roku. Zarzuty dotyczyły, między innymi zawarcia umów mających na celu „wyprowadzenie majątku spółki, co w konsekwencji doprowadziło do jej upadłości”. Zarzuty prania pieniędzy odnoszą się do transakcji, których dokonywano od 2009 do 2011 roku. Szacowana kwota zdefraudowanych pieniędzy to około 35 mln zł.
W postępowaniu dotyczącym działalności, m.in. Janusza S. ustalono około 800 poszkodowanych podmiotów, w tym kilkuset pracowników sklepów.
Nie mniej skomplikowana od okoliczności, w jakich doszło do upadku firmy, jest historia samego śledztwa, które było później prowadzone. W 2016 roku prokuratura skierowała do sądu wniosek o wydanie listu gończego za biznesmenem. On sam zgłosił się do śledczych sam w 2018 roku. Starał się wtedy o wydanie listu żelaznego.
Równolegle ze sprawą karną w Sądzie Okręgowym w Bydgoszczy trwało postępowanie syndyka Domaru. Informował on, że "zaspokojono" potrzeby wierzycieli pierwszego i drugiego stopnia na około 10 mln zł. Kwota wszystkich długów sięga 70 mln zł.
W trakcie procesu jeden ze świadków twierdził, że "właściciele" Domaru próbowali sugerować, by ówczesna (w 2009 roku) syndyk masy upadłościowej, umorzyła postępowanie. - W magazynach przy ulicy Szajnochy w Bydgoszczy, których pomieszczenia wynajmowałam w celu spłacania wierzytelności spółki, kręciła się Iwona K. Mówiła najemcom, że nieruchomość została już sprzedana nowemu właścicielowi, który wynajmującym wypowie umowy. A to była nieprawda. Teren został sprzedany dopiero w 2018 roku - mówiła świadek wyliczając, że transakcja opiewała na około 5 mln zł.
Na jednej z rozpraw w roku 2022 zeznawała świadek, której Janusz S. - ja wynika z jej relacji - miał zaproponować stanowisko prezesa w innym kontrolowanym przez siebie podmiocie, w spółce Alberia. Wspomniała o zdziwieniu, którego doznała, kiedy postanowiła zapoznać się z zapisami dotyczącymi spółki w sądzie i w KRS.
Karty in blanco
- Zobaczyłam dokument podpisany moim nazwiskiem aprobujący podniesienie kapitału firmy o 600 tys. zł w gotówce. Zaczęłam dopytywać, jak to podwyższenie miało się odbyć - zeznała świadek. Wówczas, dodała, została odwołana z funkcji prezesa.
Sędzia Roman Narodowski dopytywał, jak to możliwe, że na dokumencie był podpis świadka, skoro ona sama była zdziwiona, że taki dokument w ogóle powstał.
- Był taki zwyczaj, że prezesi poszczególnych spółek podpisywali puste kartki - oświadczyła kobieta. Dodała, że takie praktyki stosowano, np. w sytuacji, kiedy w zgromadzeniu udziałowców nie mógł uczestniczyć prezes, a potrzebny był jego podpis pod którąś decyzją.
Opowiedziała, że sama raz pojechała do Koronowa, gdzie mieszkał jeden z "prezesów", by poprosić go o podpisanie kilku pustych arkuszy.
- Czy ci prezesowie faktycznie zarządzali spółkami? - pytał sędzia.
- W żadnym wypadku. Oni figurowali tylko na papierze - odpowiedziała świadek.
Wyrok, który zapadł w bydgoskim sądzie, jest nieprawomocny.
