A i tak zwykle tych, co to bardzo chcieli ikonami zostać, przykrywa czas, za to lud wierzy tym, którzy wcale się na taką rolę nie pisali. Bo czy ktoś w latach 70., 80. czy 90. postawiłby na to, że jednym z najważniejszych guru polskiego rocka w roku 2015 będzie Wojciech Waglewski?
Pewnie nikt. Bo pan Wojciech był przez lata szanowanym gitarzystą, a potem śpiewakiem, ale to by było na tyle. Teraz znowu o nim głośno, bo media rozpisują się na temat „Placówki’44”, którą Wojciech Waglewski podpisał razem z gromadą innych artystów, m.in. naszym regionalnym Organkiem. I choć pan artysta deklaruje, że to projekt o ludziach i emocjach, a nie o narodzie i historii, to nie da się ukryć, że to płyta mocno patriotyczna. Czym Waglewski znowu zaskoczył. Tym razem w wieku lat 62.
Oczywiście można powiedzieć, że Waglewskiemu łatwiej, bo lider Voo Voo namiętnie współpracuje z synami, Fiszem i Emade, a wokalizy Fisza tak przypominają śpiewanie taty, że ciągle w uszach mamy ten sam, lekko jęczący głos. Nawet zrobiłem teścik wsród znajomków - z jaką postacią kojarzy im się Męskie Granie, najciekawszy projekt koncertowy ostatnich lat. Odpowiedź była jedna: Wojciech Waglewski.
A najstarsi fani rocka pamiętają, że choć pan Wojciech był od zawsze, to zwykle w drugiej linii. Grał w grupie Osjan i wspierał gitarą masę twórców, od Andrzeja i Elizy po Homo Twist, od Krystyny Prońko po Marię Peszek. Ba, na współpracę z nim załapał się nawet legendarny pan Yapa, koszmar mojej młodości. Momentem przełomowym było na pewno muzykowanie ze Zbigniewem Hołdysem - I Ching, i supergrupa MWNH. Tyle, że wtedy wydawało się, że to raczej Hołdys będzie rockowym mędrcem.
Ale potem z roku na rok pan Wojciech rósł. Niby klasycznie rockowy, ale ciągle świeżutki. I wszystko grało. I fajne płyty, jak nagrane dwa lata temu „Matka, Syn, Bóg”, i popularna audycja w Trójce „Magiel Wagli”, i ciekawe wywiady, i takie wyzwania, jak „Placówka’44” - innego kalibru niż pamiętna płyta Lao Che, ale też przejmująca.
No i tak pan muzyk został ikoną. Ostatnio nawet wygląda na świątka z tą długą brodą. Ale bądźmy szczerzy - nie trafiliśmy najgorzej. Więcej, jest nieźle. Bo w czasach pop kultury za ikonę robi u nas najprawdziwszy artysta i fajny facet, a nie jakiś nadmuchany bubek. CP