Za jedne dzieci płaci powiat, za inne miasto. Jeśli dziecko z powiatu trafi do placówki na terenie miasta, urzędnicy mają problem. Kto za to zapłaci? - pytają. A wystraszone dziecko czeka w policyjnym radiowozie i płacze.
<!** Image 2 align=right alt="Image 25489" >Dyrektor domu dziecka w Trzemiętowie, Mirosław Urbaczewski, zawsze mówi dzieciom prawdę, nawet jeśli jest brutalna. Ale naprawdę ostro rozmawia z dorosłymi, przez których dziecko trafiło do placówki. Przygotowuje się do przeprowadzki. Ma dziewięciu wychowanków„ponad stan”, a przewiduje, że będzie ich dużo więcej.
- Swoje mieszkanie przerobię na sypialnie dla podopiecznych. Nie zostawię dzieci na ulicy - mówi.
Ich normą jest ciasnota
Od kilku lat polskie domy dziecka pękają w szwach. Ministerialne rozporządzenie, które mówi, że prawidłowa liczba dzieci w placówce opiekuńczo-wychowaczej to 30, prawie nigdzie nie jest przestrzegane. Gdzieniegdzie udaje się do zaklętej liczby zbliżyć, ale na krótko. Potem wszystko wraca do normy. A norma to ciasnota. Na sypialnie zamienia się kąciki do nauki i wszędzie dostawia się łóżka. Najlepiej piętrowe.
- U nas jest 32 dzieci. To dlatego, że zmniejszamy ich liczbę od czterech lat - mówi dyrektor domu dziecka w Głuchowie pod Toruniem, Małgorzata Marszałkowska.
- W ostatnich pięciu latach nasze społeczeństwo „produkuje” tak wiele dzieci do placówek, że trudno to sobie wyobrazić - mówi Urbaczewski.
Nie potrafią same jeść
Mimo że powstają nowe placówki i rozrasta się sieć rodzinnych domów dziecka; mimo że pojawiają się nowe pozainstytucjonalne formy opieki, jak rodzinne pogotowia oraz zawodowe rodziny zastępcze; mimo że w Polsce mamy niż demograficzny - zaniedbanych i samotnych dzieci przybywa. - Co z tego, że dwoje odchodzi, jak na ich miejsce przychodzi troje? - Hanna Ciurko, dyrektorka domu dziecka w Bydgoszczy mówi, że bywają tygodnie, gdy codziennie przyjmowane są nowe dzieci. Większość przywożona jest przez policję z rozmaitych interwencji. Pijani rodzice, bijatyka, dziecko bez opieki.
<!** reklama left>Dyrektorzy domów dziecka alarmują, że stan zdrowia dzieci przywożonych do placówek jest zatrważający. - Wszawica, która unosi włosy. Ma ją prawie każde dziecko. Powiększone wątroby, ciężka astma, świerzb? To choroby co drugiego dziecka - wyliczają dyrektorzy. Choroby somatyczne to nie wszystko. Blisko 70 proc. podopiecznych rozmaitych placówek opiekuńczych dla dzieci leczonych jest psychiatrycznie. - Problemem są neurastenie, depresje, próby samobójcze - mówi Mirosław Urbaczewski.
- Kilkuletnie dzieci nie potrafią same jeść. Patrzą na talerz i nie wiedzą, co zrobić. Nie wiedzą, jak chwycić łyżkę, jak trzymać kromkę chleba - opowiada wychowawca domu dziecka z naszego regionu. Woli się nie przedstawiać. Mówi, że odnosi czasem wrażenie, iż dzieciom rzucano pożywienie jak psom - na ziemię.
- Pracuję w domu dziecka od 20 lat. Widziałem już chyba wszystkie największe nieszczęścia, jakie mogą dotknąć człowieka - mówi Mirosław Urbaczewski. Przyznaje jednak, że w ostatnich latach problemy, z jakimi trafiają do placówek dzieci, przerastają często możliwości dorosłych. - Wszyscy nasi wychowawcy mają po kilka fakultetów. Szkolimy się, poznajemy nowe specjalizacje, a to ciągle za mało - dodaje dyrektor Urbaczewski.
O nich zapomniał system
Dzieci nie znają słów system i rejonizacja. A właśnie te słowa, czasem w bardzo dotkliwy sposób, decydują o ich losie. Ale najgorsze jest słowo pieniądze. To brak finansów powoduje, że głodne i wystraszone dziecko „z interwencji” jest wożone w policyjnym radiowozie po całym powiecie, bo nigdzie nie ma dla niego miejsca. Sytuacja ta dotyczy głównie dzieci wiejskich i z małych miejscowości, które powinny trafiać do placówek prowadzonych przez powiaty ziemskie.
- Aż do wieczora woziliśmy dwie dziewczynki z Solca, bo nigdzie nie było wolnych miejsc - mówi Aleksander Rogowski, kurator sądowy. Kiedy już znalazło się miejsce w Trzemiętowie, dzieci nie mogły pojechać tam od razu, bo dyżurny z Solca Kujawskiego wezwał swój radiowóz na kolejną interwencję. Dziewczynki musiały poczekać, aż zwolni się radiowóz z Bydgoszczy.
Inny przykład. Rodzeństwo z Dąbrowy Chełmińskiej wożone było prawie do nocy. W końcu trafiło do innego powiatu. Po drodze dożywiane było przez policjantów.
- Mam w tej chwili 67 wychowanków i zaledwie 60 miejsc. Tylko w ub. tygodniu aż w trzech przypadkach musieliśmy odmówić przyjęcia dziecka - mówi Krzysztof Jankowski, dyrektor Pogotowia Opiekuńczego w Bydgoszczy. - To jest chore. Dziecko nie jest chciane w domu, policja wiezie je do jakiejś instytucji, a tam to samo. Jak może się czuć takie dziecko? Nie jest sztuką upchnąć dziecko, położyć dodatkowy materac na podłodze. To robię. Ale jak zapewnić dobre warunki w tym tłoku?
Częściowym rozwiązaniem są rodzinne pogotowia opiekuńcze i zawodowe rodziny zastępcze. Bardzo dobrze ta forma pomocy funkcjonuje na terenie miasta i powiatu Toruń. - Robimy wszystko, żeby dziecko z interwencji nie trafiało do placówki instytucjonalnej tylko do pogotowia rodzinnego. Mamy 4 takie rodziny - mówi Kazimiera Janiszewska z-ca dyrektora Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Toruniu.
- My mamy 6 takich rodzin, do tego inne formy pomocy, ale i tak wszystko jest zapchane - informuje Maria Oliwer z Miejskiego Ośrodka Pomocy społecznej w Bydgoszczy.
Wpadły w czarną dziurę
Najgorzej jest w powiecie ziemskim bydgoskim, który nie ma żadnego pogotowia rodzinnego, żadnej zawodowej rodziny zastępczej i tylko jeden przepełniony dom dziecka w Trzemiętowie. Za taką sytuację odpowiada Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Bydgoszczy. - Na razie nie ma potrzeby powoływania zawodowych rodzin zastępczych w powiecie. Sytuacja tego nie wymaga - uważa dyrektor PCPR Andrzej Żółtowłos. - Nie będziemy płacić rodzinie za samo oczekiwanie na dziecko.
Rzeczywistość jest jednak inna. Na razie to dzieci z powiatu bydgoskiego czekają w kolejce na miejsca w placówce. Czekają w rodzinach, w których, zdaniem sądu, być nie powinny. - Co my możemy zrobić - nie kryje bezradności sędzia Iwona Pydych z wydziału rodzinnego i nieletnich bydgoskiego sądu. - Możemy słać monity i to robimy.
Dzieci z rodziny G. pod Solcem Kujawskim czekają na umieszczenie w domu dziecka od 9 miesięcy. Okazuje się, że wpadły w urzędniczą czarną dziurę. PCPR dotąd nie znalazł im miejsca. Zgodnie z rejonizacją, powinny trafić do Trzemiętowa. - Nie szykuję im miejsca, bo nawet nie wiem, że te dzieci czekają - mówi dyrektor Urbaczewski.
- Nasze postanowienie powinno być wykonane. Wysłaliśmy monit - twierdzą w sądzie.
- Rodzina nie chciała wydać tych dzieci - bronią się w PCPR.
Jak długo jeszcze dzieci będą mieszkały w miejscu przypominającym melinę? Na to pytanie żaden z dorosłych nie umie odpowiedzieć.
PS Imiona dzieci zostały zmienione.