Zobacz wideo: Duże zmiany w strefie płatnego parkowania w Bydgoszczy

Kiedy byłam młodą dziennikarką, wpojono mi pewną starą dziennikarską zasadę. Nigdy nie liczą się dobre intencje autora tekstu, to, co „chciał powiedzieć, ale nie starczyło mu miejsca” albo to, że czytelnik coś po prostu powinien wiedzieć.
- Idź to pod kiosk tłumaczyć - mówili moi mistrzowie zawodu.
Być może, dziś ta metafora jest mniej zrozumiała dla odbiorców (przy niknącej w oczach liczbie punktów sprzedaży detalicznej zwanych kioskami), ale sedno pozostaje aktualne. Nie piszesz dla siebie, nie zakładasz, że ktoś musi mieć wiedzę na opisywany przez ciebie temat. Twoim zawodowym obowiązkiem jest przygotowanie takiego materiału, który obroni się sam. Będzie jasny, precyzyjny i kompetentny w takiej objętości, jaką ci dano. Za to bierzesz pieniądze. Za to czytelnik płaci. Kiedy kończysz swoją pracę, ma być kompletna, żebyś nie musiał chodzić od przysłowiowego kiosku do kiosku (nawet gdyby było to fizycznie wykonalne) i tłumaczyć, że ty chciałeś dobrze, ale okoliczności były zbyt skomplikowane.
To Cię może zainteresować
Myślę sobie o tych regułach często, gdy słucham opinii o kondycji bydgoskiej komunikacji publicznej. Ostatnio „zawiesiłam się” na tym podczas burzliwej dyskusji radnych na temat funkcjonowania systemu P&R. Jego wielokrotnie promowaną zaletą ma być rezygnacja - na dyskusyjnie korzystnych warunkach - z jazdy po mieście własnym, zatruwającym powietrze autem i wybór zrównoważonego środka transportu: tramwajów, których ci u nas w Bydgoszczy dostatek.
To proszę, obrazki z życia bydgoszczanki, która swoje auto zostawia na peryferiach miasta i na 45 minut wsiada do komunikacji miejskiej. W ciągu trzech (!) dni roboczych dwa (!) razy mój tramwaj w drodze do pracy przerosło przejechanie skrzyżowania obok kościoła klarysek. W obu sytuacjach zawiodła, nomen omen, komunikacja. Ta międzyludzka też. Za pierwszym razem niemal wszyscy pasażerowie próbowali wspólnie ustalić trasę awaryjnego przejazdu, bo ITS szalał ze sprzecznymi komunikatami, a pan motorniczy był, cóż, gburowaty i się na interakcje z klientami MZK wypiął. Za drugim razem pan za pulpitem sterowniczym był sympatyczniejszy, bo poprosił, by wysiąść z powodu awarii, ale jednak po chwili ruszył, więc kilkoro pasażerów ruszyło z kolei za nim w pościg Gdańską...
Serio?... To ma być ten argument za P&R? Wsiadasz i nie dowiesz się, dokąd pojedziesz. Wsiadasz, ale musisz liczyć się z tym, że część trasy... przebiegniesz za tramwajem. Jakaś jutrzenka nadziei musiała chyba jednak zaświecić tego dnia w okno specjalistów od PR w Zarządzie Dróg Miejskich i Komunikacji Publicznej, bo akurat wtedy wysmażyli fejsbukową relację - tramwaj skąpany w porannym słońcu z tytułem... „Good day”. Serio. Nie spodziewałam się, że znam aż tyle niecenzuralnych słów...
To też Cię może zainteresować
I tu kłania się przypowieść o dziennikarskich regułach w przygotowaniu solidnego materiału. Na ostatniej burzliwej sesji Rady Miasta Bydgoszczy, gdy już wszyscy skończyli obrażać wszystkich, pojawił się ślad merytorycznej dyskusji radnych z Zarządem Miasta, z udziałem wicedyrektora ZDMiKP. Panie i panowie zaczęli wskazywać słabe i mocne strony systemu parkowania P&R. Te pierwsze oczywiście przeważają, czego dowodem jest zerowa praktycznie frekwencja na już dostępnych placach parkingowych. Spis wad i niedogodności - z punktu widzenia użytkowników - jest bardzo długi. Historyjka z moimi podróżami jest jedną z nich. I właśnie o to chodzi, by komuś, kto płaci (tu za usługę komunikacyjną), sprzedać produkt kompletny. Bez mówienia, że inaczej się nie da, bo (tu pada szereg przesłanek), że intencje były dobre i założenia właściwe. Tylko nie wyszło. Z ceną postojów, dostępnością autobusów i tramwajów, jakością przejazdu. OK, Zarząd Miasta i Zarząd Dróg będą chyba musiały iść tłumaczyć się na przystanek...