O egipskich ciemnościach na ulicach w Bydgoszczy uparcie piszemy od kilku miesięcy. Może jest to i upór maniaka, ale na pewno nie upór godny lepszej sprawy. Ciemne ulice w blokowiskach Fordonu czy Kapuścisk pachną nieszczęściem wielu tysiącom mieszkańców. A to, że do straży miejskiej w pierwszym kwartale tego roku wpłynęło tylko 12 skarg na zepsute oświetlenie uliczne, świadczy głównie o tym, jak bardzo bydgoszczanie wierzą w moc straży w sprawach wykraczających poza kwestie parkowania na chodnikach i trawnikach.
Przez ostatnie pół roku, od kiedy Enea przestała naprawiać ociemniałe latarnie, usiłowałem pojąć istotę sporu pomiędzy nią i miastem. Do niedawna wypowiadający się na ten temat rzecznicy, usta swych szefów, wypuszczali z ust wyłącznie pianę. Byłoby to zrozumiałe, gdyby chodziło o tajemnicę handlową obejmującą dwie prywatne firmy. W tym wypadku jednak naszym bezpieczeństwem kupczą instytucja samorządowa i spółka w większości należąca do skarbu państwa - a więc podmioty, dla których suwerenem jesteśmy bez dwóch zdań.
To, że do straży miejskiej w pierwszym kwartale tego roku wpłynęło tylko 12 skarg na zepsute oświetlenie uliczne, świadczy głównie o tym, jak bardzo bydgoszczanie wierzą w moc straży w sprawach wykraczających poza kwestie parkowania na chodnikach i trawnikach.
Dopiero z ostatniego artykułu na temat niepodpisanej umowy wyłuskałem garść konkretów. Otóż reprezentujący miasto zarząd dróg chciał podpisać umowę na serwisowanie 10 tysięcy lamp ulicznych, a nie wszystkich lamp należących do Enei na terenie Bydgoszczy, jak chce ta firma. Ostatnio też miasto położyło na stół pieniądze na obsługę trzech czwartych lamp - pod warunkiem, że Enea natychmiast zacznie je naprawiać. I natychmiast negocjacje znów stanęły. Możemy mieć satysfakcję, że podejrzeliśmy, jak się robi interesy w tych czasach. W głowie nam się ciut przejaśniło, ale przed oczami wieczorem - ani trochę.
Wobec tego, że służba publiczna traktuje nas nie jak suwerena, tylko jak dzieci, nie pozostaje nam nic innego, jak ją nękać, z dziecięcą pomysłowością. Proponuję zacząć od najbardziej oczywistej reakcji. Skoro mała liczba zgłoszeń usterek oświetlenia do straży miejskiej stała się argumentem na rzecz tezy, że brak światła na ulicy jest niegroźny i mało uciążliwy, to przestańmy się lenić. Zamiast narzekać w domowym zaciszu, piszmy i dzwońmy ze skargami do straży - na każdą zepsutą latarnię w każdym ciemnym zakamarku. A w swych skargach bądźmy uparci i stanowczy: domagajmy się nie tylko wysłuchania i zanotowania, lecz także przekazania odpowiedzi. I dopytujmy się o odpowiedź, gdy nie nadchodzi. Obawiam się, że tylko w ten sposób możemy zmusić naszą służbę do sumiennej pracy - wszak następne wybory samorządowe dopiero za trzy lata.
W tym wypadku jednak naszym bezpieczeństwem kupczą instytucja samorządowa i spółka w większości należąca do skarbu państwa - a więc podmioty, dla których suwerenem jesteśmy bez dwóch zdań.
Zmieniam temat, lecz w polu widzenia pozostawiam pianę puszczane z ust i traktowanie jak dzieci. W tym wypadku chodzi jednak o traktowanie jak dzieci... dzieci. Dopiero w ubiegłą sobotę do internetu trafił zapis „Bajkowej Bydgoszczy” - corocznej imprezy, którą miasto przygotowuje na Dzień Dziecka.
W tym roku z powodu zarazy show nie odbył się w realu. Opublikowany w mediach społecznościowych film nakręcono we wnętrzach Uniwersytetu Technologiczno-Przyrodniczego. Inicjatywa ze wszech miar godna pochwały... gdyby nie wstęp. 49-minutowe dzieło, adresowane do malców w wieku kilku, maksymalnie 10-12 lat, rozpoczyna się od widoku notabli na scenie. Imprezę kolejno zagajają pan rektor, pani wiceprezydent i pan wicemarszałek. Mówią w sumie blisko 5 minut. Potem następuje piosenka, a po niej... pan prezydent z życzeniami. Po takim wstępie połowa adresatów pewnie zasnęła lub poszła bawić się inaczej. Reżyser też pewnie zasnął - w poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
