https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Domy, w których dają serce

Piotr Schutta
Rodzinne domy dziecka to w Polsce temat mało znany i niepopularny. Brakuje chętnych do ich prowadzenia. Poza fałszywymi stereotypami, jaki to niby opłacalny biznes, niewiele o tym świecie wiemy. A szkoda, bo dzieci czują się w nim znakomicie.

Rodzinne domy dziecka to w Polsce temat mało znany i niepopularny. Brakuje chętnych do ich prowadzenia. Poza fałszywymi stereotypami, jaki to niby opłacalny biznes, niewiele o tym świecie wiemy. A szkoda, bo dzieci czują się w nim znakomicie.

<!** Image 2 align=none alt="Image 172449" sub="- Ja miałam tylko pomysł. Reszta zależała od męża - uśmiecha się Renata Wiszniewska z Bydgoszczy. Rodzinny dom dziecka prowadzi we własnym domu od dziewięciu lat. W mieście są tylko dwie takie placówki, w całym województwie
- szesnaście. / Fot. Piotr Schutta">Dla Barbary i Andrzeja Siewińskich z Torunia życie samo napisało scenariusz. Ona chemik z zawodu, on technik budowlany. Mieli wszystko, co potrzebne do szczęścia. Jedna córka (dziś już dorosła), dobre zarobki, satysfakcjonująca praca, mieszkanie, dom po rodzicach.

<!** reklama>- Zmarła moja siostra i wzięliśmy jej dzieci jako rodzina zastępcza. Potem, kiedy były już odchowane, stwierdziliśmy, że nadal chcemy to robić - mówi Barbara Siewińska. Jest już na emeryturze. Placówką opiekuńczo-wychowaczą, bo tym w świetle przepisów jest ich dom, kieruje mąż. Oficjalnie powinno się do niego mówić „panie dyrektorze”, ale dzieci mówią „wujku”, a do niej „ciociu”.

<!** Image 3 align=right alt="Image 172449" sub="Anna Putz wraz z mężem od 11 lat zajmują się piątką podopiecznych / Fot. Piotr Schutta">Optymista z urodzenia

Rozmawiamy w przestronnej kuchni gminnego mieszkania o powierzchni 156 metrów kwadratowych. W piwnicy jest jeszcze kilka dodatkowych pomieszczeń, w których Siewińscy urządzili siłownię, pracownię komputerową, suszarnię, przechowalnię rowerów i biuro dla dyrektora. Za domem jest boisko z bramkami, które montował pan Andrzej oraz mały park z huśtawkami. Też je zrobił własnoręcznie. Żeby było taniej. Niedługo przyjedzie na wakacje jedna z usamodzielnionych wychowanek z własnymi pociechami, to będą miały się gdzie pobujać.

- Od początku mieliśmy konkretny plan. Chcieliśmy dzieci starsze i najlepiej rodzeństwo. Czyli takie, które mają najmniejsze szanse na adopcję - mówi Andrzej Siewiński. Jest urodzonym optymistą, człowiekiem, od którego nie usłyszy się słowa krytyki czy narzekania na los - mimo że przez 10 lat prowadzenia rodzinnego domu dziecka nie brakowało problemów. Były kradzieże, narkotyki, bunty i cały bagaż problemów psychologicznych i psychiatrycznych, przyniesionych przez dzieci z mrocznej przeszłości. Niektóre sprawy można rozwiązać samemu, ale często potrzebny jest specjalista i kosztowna, długa terapia. Tak jest we wszystkich rodzinnych domach dziecka. Bez lekarzy i psychologów ani rusz.

Na razie u Siewińskich spokojnie, bo cała szóstka dzieci jest w szkole. Najmłodsza podopieczna ma 13 lat, najstarszy chłopak 21 i po wakacjach opuści ich na dobre. Są tu też jego bracia. Kiedyś przez parę miesięcy mieszkał u Siewińskich biologiczny ojciec chłopców. Zjawił sie nagle po pieciu latach nieobecności, prosto ze śmietnika, brudny i pijany.

- Zobaczyłam reakcję najstarszego z chłopców i to mi wystarczyło. Facet pod prysznic, ciuchy do spalenia. Gdy wrócił z detoksu, to zamieszkał w pokoju chłopców, spał na podłodze. Potem próbował się usamodzielnić. Ale się nie udało. To był dobry człowiek - wzdycha pani Barbara.

Siewińscy wypuścili w świat już piątkę wychowanków. Dla każdego składali wnioski o samodzielne mieszkania, szukali pracy, pomagali, jak tylko mogli, żeby pierwsze kroki w dorosłym życiu nie były przykrym zderzeniem z rzeczywistością.

<!** Image 4 align=none alt="Image 172449" sub="Andrzej Siewiński z Torunia w pracowni komputerowej, stworzonej dla swoich wychowanków.
W tej chwili jest ich sześcioro, jeden niedługo opuści dom, ale pojawią się następni.">Dzieciaki z bagażem

- Już raz zostały skrzywdzone. Dorosłemu człowiekowi w głowie się nie mieści, jaki bagaż doświadczeń dźwigają te dzieci. Czasem, gdy zaczną opowiadać, co widziały i jak były traktowane, to nie wiadomo, gdzie oczy schować. I wtedy normalna kolacja zamienia się w grupową psychoterapię przy stole - uśmiecha się Elżbieta Janiszewska z Gąsawy, emerytowana nauczycielka. Funkcję dyrektora pełni od jakiegoś czasu jej mąż Michał, technik mechanik, człowiek wielu zawodów i złota rączka. Zaczynali 10 lat temu, ucząc się skomplikowanych nazw chorób, z którymi przyszły dzieci. Przez ich dom przewinęła się szesnastka wychowanków, obecnie mieszka z nimi siódemka. Niedawno o ich placówce głośno było w całym kraju za sprawą konfliktu ze Starostwem Powiatowym w Żninie, które jest ich pracodawcą, a z którym postanowili rozwiązać umowę ze względu na niemożność porozumienia się. Zdecydowali się zmienić organ prowadzący na stowarzyszenie „Domowe Ognisko”, które rok temu założyli wraz z innymi placówkami. Do Michała Janiszewskiego dołączyła Zdzisława Wójcik, prowadząca podobny dom w Żninie i razem złożyli trzymiesięczne wypowiedzenia z funkcji dyrektorów. Nieustępliwi urzędnicy zaczęli szukać dzieciom miejsc w zwykłych domach dziecka, mimo że koszty utrzymania są tam prawie dwukrotnie wyższe. Doszło do tego, że wystraszone dzieciaki napisały list do rzecznika praw dziecka, by ich od wujków i cioć nie zabierać. Na szczęście sprawa oparła się o wojewodę i dzisiaj wygląda na to, że spór zostanie załagodzony. Janiszewscy i Wójcikowie będą mogli prowadzić swoje rodzinne domy dziecka w ramach stowarzyszenia. Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie przestanie być dla nich organem nadzorczym, stanie się nim stowarzyszenie. Mówią, że wreszcie będą mogli składać poszczególnym powiatom (dzieci pochodzą z całej Polski) oferty odzwierciedlające prawdziwe potrzeby swoich placówek. Do tej pory musieli o wszystko walczyć albo prosić: o podniesienie ryczałtu na utrzymanie dziecka, o dotacje na letni wypoczynek, o środki na specjalistyczne leczenie podopiecznych, o pomoce szkolne, itd.

<!** Image 5 align=none alt="Image 172449" sub="Wspólne spędzanie czasu to podstawa. Służą temu rowery, ale też np. namioty, łyżworolki, narty.">- W całym kraju spotykamy się z tego typu problemami. Coraz więcej rodzinnych domów dziecka przechodzi do fundacji i stowarzyszeń, bo z powiatami nie mogą się porozumieć. Odwiedzamy te domy regularnie i wiemy, jaka jest sytuacja. Pieniądze na prowadzenie placówki są małe, pomoc i zainteresowanie samorządów i środowiska niewystarczające. Ci ludzie posądzani są o roszczeniowość i chęć dorobienia się na dzieciach. A to nieprawda - mówi Monika Madej z Fundacji Świętego Mikołaja, koordynatorka corocznej akcji „Grunt to rodzina”. Według danych Ministerstwa Pracy, w 2008 roku działało w Polsce 279 domów rodzinnych, w których przebywało 2200 dzieci oraz 450 zwykłych domów dziecka z 27 tysiącami podopiecznych.

Tanio i przyjaźnie

W rzeczywistości jest tak, że prowadzący RDD często dokładają z własnych, wcale niewysokich pensji, by dzieciom niczego nie zabrakło. Te pensje to przeważnie 2300 złotych brutto miesięcznie plus dodatki i premie, choć z tym bywa różnie, w zależności od przychylności danej gminy czy powiatu. Z badań i obserwacji prowadzonych przez fundację wynika, że w niektórych powiatach i gminach w ogóle nie ma zainteresowania tą formą opieki nad dzieckiem, mimo że jest ona dla samorządów o połowę tańsza, a dla dzieci o wiele korzystniejsza niż przepełniony tradycyjny dom dziecka. Dla porównania: według aktualnych danych Kujawsko-Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego miesięczny koszt utrzymania jednego wychowanka w państwowym domu dziecka waha się przeważnie między 3 a 5 tysiącami złotych, choć dochodzi i do 6 tys. zł, podczas gdy w rodzinnym domu dziecka wynosi od blisko 2 tys. zł do prawie 3.

<!** Image 6 align=none alt="Image 172449" sub="Barbara Siewińska: - Nawet jeśli dzieci wspominają przykre
incydenty, nigdy nie mówią o swoich rodzicach z nienawiścią.">- Jeśli ktoś uważa, że my na tym zarabiamy krocie, to niech sobie policzy, ile oszczędza dzięki nam gmina - Andrzej Siewiński przelicza szybko koszty utrzymania ósemki dzieci w rodzinie zawodowej i na państwowym garnuszku. Wychodzi mu, że za taką gromadkę w państwowym domu dziecka trzeba by zapłacić rocznie 200 tysięcy złotych więcej. W perspektywie lat 10 daje to kwotę oszczędności 2 mln złotych.

- Ale zniechęca się ludzi do założenia takiego rodzinnego domu, bo to przecież dla urzędników dodatkowy kłopot. Zamiast nadzorować kilka rodzinnych placówek i zawracać sobie nimi głowę, wolą nadzór nad jednym państwowym domem dziecka. A to przecież starostwa powinny promować tę idęę, bo jest ona dla wszystkich korzystna. Ludzie dzwonią do nas i pytają o podstawowe rzeczy, bo na miejscu nie mogą się ich dowiedzieć. I dziwią się, że wymogi wcale nie są wygórowane. Wystarczy mieć chęć i dobre serce - dodaje Monika Madej.

Tym, co zniechęca najbardziej potencjalnych kandydatów, jest biurokracja. Mnogość sprawozdań i wniosków, skomplikowany i często niejasny system finanso- wania przez lokalne instytucje pomocy społecznej to zmora dyrektorów rodzinnych domów dziecka.

Taka zwykła mama

- Ja nie robię nic niezwykłego. Po prostu wychowuję dzieci - mówi Anna Putz z Gąsawy. Razem z mężem Wojciechem (z zawodu są nauczycielami) od jedenastu lat opiekują się piątką rodzeństwa - czterema chłopcami i dziewczynką. W domu pełnym bibelotów, obrazów, zdjęć, figurek i kwiatów panuje ciągły ruch. O nudzie nie ma mowy, tym bardziej że wszystkie dzieci poważnie chorują. W tej chwili trwa walka z guzem mózgu u jednego z chłopców. Zanim dzieci trafiły do państwa Putz, diagnoza była już znana, choć nowym opiekunom nie została przekazana. Ale Anna Putz nie ma o to pretensji.

- Nawet gdybym wiedziała, że dzieci mają nieuleczalną chorobę genetyczną o podłożu nowotworowym, nic by to nie zmieniło. Pomyślałam tak: „A dzieci specjalnej troski to już nie mają prawa do życia w takiej rodzinie, tylko muszą tułać się po ośrodkach?” - mówi kobieta. Jedynym powodem do rozczarowania jest dla niej reakcja lokalnej społeczności. Na początku wszyscy obiecywali pomoc, ale dzisiaj ich nie ma. - Wszyscy wycofali się, kiedy zaczęły się moje kłopoty ze starostwem i PCPR. Jestem oczerniana przez urzędników i opisywana w lokalnej prasie jako ta zła.

Dziś Anna Putz ma w powiecie przyszytą łatkę osoby roszczeniowej, choć fakty tego nie potwierdzają. Choćby to: od trzech lat bezskutecznie stara się o podniesienie stawki ryczałtu na utrzymanie dzieci. Mimo że pozostałym trzem rodzinnym domom radni powiatu podnieśli tę kwotę do 650 złotych, ona otrzymuje nadal ok. 540 zł.

- Brakuje mi nie tylko na rehabilitację dzieci - dodaje, ale nie chce narzekać.

Z narzekania nie ma nic, za to z udziału w rozmaitych konkursach można wydobyć trochę grosza. Tak robi większość prowadzących rodzinne domy dziecka. Piszą projekty programów i otrzymują pieniądze z pozarządowych organizacji, które o nich nie zapominają.

- Jestem człowiekiem pozytywnie zakręconym. Nie można narzekać, trzeba szukać innych rowiązań - mówi Maciej Lis z Bydgoszczy. Wraz z żoną Katarzyną od 4 lat prowadzi dom dla siedmiorga dzieci. Lisowie mają też dwójkę własnych dzieci. Zaczynali przed sześcioma laty jako rodzina zastępcza i - jak mówią - z rozpędu stali się rodzinnym domem dziecka. Są w gronie tych szczęśliwców, których samorząd odarzył domem. - To był cud - przynaje Maciej Lis, z zawodu monter urządzeń telekomunikacyjnych. - Bycie z tymi dziećmi to dla nas całkowite spełnienie - dodaje. W ciągu dnia trudno się z nim skontaktować. Wiecznie jest w biegu. Jeśli czegoś nie załatwia, to akurat gdzieś wiezie dzieci. Na basen, na judo, do lasu. Podkreśla, że dzieci muszą się rozwijać. Temu też służą granty i dotacje, które Lisowie z sukcesem starają się pozyskiwać.

U Renaty i Czesława Wiszniewskich z Bydgoszczy wisi w pokoju okazały dyplom - nagroda od marszałka województwa za „zaangażowanie na rzecz drugiego człowieka”. Dziewięć lat temu użyczyli gminie własny dom i przygarnęli gromadkę dzieciaków. - Dałam dom, serce i ręce do pracy - mówi pani Renata i nie ukrywa, że dzisiaj czasem dopada ją zmęczenie i rozgoryczenie. Zwłaszcza gdy trzeba usiąść nad rachunkami albo pogodzić się z informacją o obciętym budżecie.

- Dzieci są specyficzne, wymagają specjalistycznej opieki - mówi kobieta.

-Specyficzne to nie znaczy złe? - przerywa jej nagle przysłuchujący się rozmowie 16-letni Bartek, a jego brat Radek rzuca się „cioci” na szyję obsypując ją pocałunkami. Na twarzy kobiety pojawia się uśmiech. Taka rekompensata łata wszystkie dziury w budżecie.

Fakty

Ognisko z budżetem

Rodzinny dom dziecka ma jak najbardziej przypominać prawdziwe domowe ognisko. Mogą go założyć ludzie z co najmniej średnim wykształceniem, po ukończe- niu specjalnego szkolenia. W domu takim może przebywać do ośmiorga wychowanków; w wyjątkowych przypadkach więcej - gdy chodzi o rodzeństwo. Ideą rodzinnych domów dziecka jest stworzenie warunków rozwoju przede wszystkim takim dzieciom, które z powodu licznego rodzeństwa, chorób lub nieuregulowanej sytuacji prawnej nie mają szans na znalezienie się w rodzinie adopcyjnej lub zastępczej.

Rodzinne domy dziecka finansowane są z budżetu państwa, a nadzorowane przez MOPS-y lub PCPR-y. Dla każdego dziecka ustalana jest miesięczna kwota, jaką trzeba wydać na jego utrzymanie, w tym także na prowadzenie całego domu. W kwocie tej powinien być zawarty nie tylko tzw. ryczałt na dziecko (na odzież i wyżywienie), lecz także pensja dla prowadzącego dom, opłaty za media, wydatki na leczenie dzieci, remonty itp. Dyrektor rodzinnego domu dziecka co roku przygotowuje plan budżetowy i przedstawia go organowi prowadzącemu. Nie uwzględnia on potrzeb dorosłych i ich biologicznych dzieci.

Od trzech lat trwają prace nad ustawą o wspieraniu rodziny i pieczy zastępczej, która ma ułatwić życie, m.in., rodzinnym domom dziecka. Część uregulowań ma wejść w życie już w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Mowa w nich choćby o powołaniu koordynatorów rodzin zastępczych. Do roku 2020 ma ich być w Polsce 748. Istotne są także zapisy dotyczące regulacji finansowych, korzystniejszych niż dotychczas.

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski