Zimowe zabawy na śniegu i lodzie dzieci i młodzieży zawsze były nieodłączną częścią codziennego życia.
<!** Image 2 align=right alt="Image 144003" sub="Lodowisko na Brdzie było wyczekiwaną zimową atrakcją, zwłaszcza że nie zawsze rzeka zamarzała. Zdjęcie z 1905 roku / Fot. ze zbiorów Muzeum Okręgowego w Bydgoszczy">Jednak dopiero pod koniec XIX wieku pojawiły się postulaty szerzenia różnych form aktywności ruchowej. To wówczas poczęto organizować zawody narciarskie, łyżwiarskie, saneczkarskie. Metalowe łyżwy poczęli przypinać do butów również dorośli. W Bydgoszczy naturalnymi lodowiskami były Stary Kanał i Brda, która głęboko zamarzała zwłaszcza na zakolach. Ślizganie się po zamarzniętym Kanale było bardziej bezpieczne, za to Brda oferowała znacznie większą przestrzeń. Ulubionym miejscem łyżwiarskich popisów bydgoszczan przed I wojną światową było zakole rzeki opodal śluzy miejskiej. Pod warunkiem, oczywiście, że zima była mroźna, co wcale nie zdarzało się częściej niż dziś. Członkowie kilku istniejących wówczas w mieście klubów sportowych urządzali lodowiska na swoich kortach czy boiskach. Za stosowną opłatą mogli z nich korzystać także mieszkańcy.
<!** reklama>Pomogło wojsko
Po powrocie Bydgoszczy do Polski i wymianie ludności, początkowo tylko niemieckie towarzystwa sportowe organizowały zimą ślizgawki dla swoich członków. Coraz modniejszy stawał się tam importowany z Kanady hokej.
Ze wspomnień kronikarza Bydgoskiego Towarzystwa Wioślarskiego, Władysława Żernickiego: „Życie sportowe w mieście naszem z nastaniem zimy zamierało. Brak odpowiednio urządzonych ślizgawek uniemożliwiał organizowanie drużyn hockeyowych. Młodzież nasza pozbawiona była tej rozrywki. Dopiero w 1926 roku Bydgoskie Towarzystwo Wioślarskie założyło sekcję sportów zimowych”. Zima okazała się jednak za łagodna do organizacji ślizgawki. Dopiero rok później wydzierżawiono teren od Inspekcji Dróg Wodnych na Kanale przy III i IV śluzie. Okazała się ona jednak za mała, brakowało też oświetlenia. Betewiacy przenieśli się na ślizgawkę Bydgoskiego Klubu Sportowego przy ul. Kopernika. W następnym roku udało się urządzić własną ślizgawkę. Klub wydzierżawił w tym celu od restauratora Kocerki w tzw. ogrodzie Patzera na 5 lat plac o powierzchni 8 tys. m kw. Po jego niwelacji, doprowadzeniu wody i światła urządzono najbardziej znane w międzywojennej Bydgoszczy publiczne lodowisko. Pomocy udzieliło wojsko. Uroczyste otwarcie miało miejsce w Nowy Rok 1929. Sensacją w Bydgoszczy był bal kostiumowy na łyżwach 13 stycznia, który ściągnął tłumy na oświetloną ślizgawkę. Do końca mrozów rozegrano 21 meczów hockeyowych i jedne zawody w jeździe szybkiej.
Realia międzywojennych ślizgawek obszernie opisał Zbigniew Raszewski w „Pamiętnikach gapia”:
„Mówiło się „iść na lód”, bardzo rzadko „na łyżwy”. Lodowiska były u Patzera, na Krasińskiego. Bliżej mnie - na Hetmańskiej i na kortach BKS na rogu ulic Słowackiego i 3 Maja. Zimą polewano korty z węża. Mówiliśmy „idę na beksa”. Kasa znajdowała się w drewnianej budce. Obok stała duża buda - tam mieścił się bufet, a na środku stał żelazny piecyk, tzw. koza, urządzenie bardzo potrzebne nie tylko dlatego, że można było się przy nim ogrzać, ale i do obsługi naszego sprzętu. Najczęściej używano wtedy łyżew „na blaszki”. Miały one z przodu szczęki, które się zaciskało na bucie, a z tyłu podługowate bolce. Szewc wydłubywał w obcasie otwór nieco większy od takiego bolca i nabijał nań blaszkę, w której był otwór dokładnie tego kształtu, co bolec, ale poprzecznego wykroju. Kiedy się zakładało łyżwę, trzymało się ją prostopadle do buta, wkładało się bolec do otworu, przekręcało się łyżwę tak, aby pokrywała się z podeszwą buta i specjalnym kluczem skręcało przednie szczęki. Tak osadzone łyżwy trzymały się mocno, w przeciwieństwie do dawniejszych, które miały tylko szczęki - jedną z przodu łyżwy, drugą z tyłu i łatwo spadały. Nazywało się je „na korbkę”.
Dziób jak pancernik
W drodze na lód blaszki zalepiały się śniegiem, który na dużym mrozie potrafił zamarznąć tak, że niełatwo go było wydłubać. Pomocny był wówczas rozżarzony piecyk. Ilekroć wchodziło się do budy, zawsze stało tam kilku młodych ludzi na jednej nodze z drugą przytkniętą do piecyka, póty postukujących o kozę, póki im blaszki nie odtajały. Wówczas zaczynało się gorączkowe „pożycz klucza”, bo z reguły okazywało się, że własny został w domu.
Szeroko dziś rozpowszechnione łyżwy z butami były wtedy bardzo drogie i występowały rzadko. Nazywaliśmy je holenderkami. Od naszych różniły się także kształtem, bo miały nosy zadarte, podczas gdy nasze kończyły się z przodu szpicem przypominającym z profilu dziób pancernika „Aurora”. Były przez to w razie kolizji dość niebezpieczne. Przed sezonem dawało się je do ostrzenia. Polegało to na wyostrzeniu dwóch krawędzi, które miała wzdłuż dolnej sztabki każda łyżwa, między tymi krawędziami biegł rowek.
Bawiliśmy się w gonitwę lub w węża, nie mówiło się „w berka”. Jazdę figurową uprawiała garstka starszej młodzieży. Wokół takich osób zaraz formowało się kółko gapiów, głośno i szczerze wyrażających swoje uznanie.
Nasz sprzęt, choć prymitywny, dla wielu był niedostępny. Biedni chłopcy na przedmieściach przytwierdzali byle stary pręt do drewnianych trepów i na takich łyżwach własnej roboty zjeżdżali z oblodzonych pagórków”.