Bo jak ma nie ściskać, kiedy co lat cztery po mediach paradują ci wszyscy uroczy olimpijczycy, o których lud polski sobie nagle przypomniał? Jak, nie przymierzając, o tych nieszczęśnikach, co to urodzili się 29 lutego i dostają w życiu cztery razy mniej prezentów. Bo tylko przy okazji olimpiad królami świata mediów mają szansę zostać sztangiści, kanadyjkarze, strzelcy do rzutków czy zapaśnicy. I wszyscy inni, od dziecięcia harujący na treningach tych sportów, które - bądźmy szczerzy - mało kogo obchodzą.
I to obchodzą coraz mniej. Zaraz pewnie namiętni fani judo czy innego łucznictwa łeb mi urwą, ale reguł tego miksu, który powstał z połączenia wielkiego biznesu i kultury pop, się nie przeskoczy. Bo media pompują tak naprawdę kilka globalnych dyscyplin, resztę zostawiając niszowym stacjom, których oglądalność ledwo podskakuje nad zero. To gwiazdy piłki nożnej mamy w reklamach, bo to one ruszają ludzi. A ponieważ są nieustająco w reklamach, to ruszają lud jeszcze bardziej. I kółko się zamyka.
A swoją drogą samym olimpiadom dopiekł i rozwój mediów, i zmiana ich charakteru na absolutnie rozrywkowy. Bo media przeładowują nas atrakcjami. I olimpiada – na którą jeszcze kilka dekad temu czekaliśmy jak na coś wyjątkowego - jakby wyjątkowa robi się mniej, wciśnięta między tabuny innych atrakcji. Oczywiście wyjątkowych. Za parę dni Rio, a co dominuje w mediach sportowych? Transfery piłkarzy, a nawet pomniejszych piłkarzyków. Takie czasy. Kiedyś pasjonowali lud bokserzy amatorzy, a kto dziś byłby w stanie wymienić choć jedno nazwisko? Andrzej Supron do teraz bryluje w mediach, ale czy ktoś wyobraża sobie, że dziś gwiazdorem zostaje pan zapaśnik?
Żal mi więc serce ściska, kiedy myślę o tych walczakach, uprawiających sporty, których - jak to mówią cwaniacy od sprzedaży - nijak zmonetyzować się nie da. Pewnie więc robią to dla sportu. A to robi wrażenie.CP