<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/walenczykowska_hanna.jpg" >Już dawno, nawet rok temu, kiedy związkowcy pikietowali pod siedzibą zarządu Miejskich Zakładów Komunikacyjnych, nie było tak wyraźnego zagrożenia. Perspektywa strajku komunikacji miejskiej wydaje się coraz bliższa. Przypomnę, że w 2007 roku do protestujących kierowców, motorniczych, pracowników technicznych i administracji dołączyli górnicy ze Śląska i... Dorota Jakuta, przewodnicząca bydgoskiej Rady Miasta. Pani przewodnicząca była jedyną osobą, która od załogi MZK otrzymała brawa - za odwagę.
Tamte zdarzenia, niestety, nikogo i niczego nie nauczyły. Podobne brawa, zapewne, otrzymałby i dziś każdy z decydentów, który zechciałby odpowiedzieć protestującym z MZK. Obojętne jest, czy władze miasta uznają protest za efekt fanaberii i „złej woli” jednego człowieka. Wszak, niechęć do przewodniczącego, nie może usprawiedliwiać lekceważenia pozostałych członków załogi. Nie ma też znaczenia, czy włodarze przyjmują wyniki grudniowego referendum (660 na 1200 domagało się odwołania prezesa) za wiarygodne, czy nie. Przyzwoitość nakazuje udzielenie jakiejkolwiek odpowiedzi.
Okazuje się, że nikt nie stanął na wysokości zdania, nie wzniósł się ponad własne uprzedzenia, pychę i uczucie wrogości. Ani prezes spółki, ani rada nadzorcza, ani organ wykonawczy. Dyskusja od tygodni toczy się za pośrednictwem mediów, a powinna w „cztery oczy”. Efekty owego braku szacunku dla „nieprzyjaciela” (oby tak się nie stało) odczują bydgoszczanie. Wszak, jeśli nikt nie przystąpi do rozmów i nie przerwie tego kręgu nienawiści, za kilka dni autobusy i tramwaje pozostaną w zajezdniach. Sztuka negocjacji jest niezwykle prosta. Trzeba tylko chcieć dojść do kompromisu.