I im bardziej obroną tego ostatniego będzie, że to ostatecznie urzędnicy miejscy znaleźli niepokojące sygnały, i że to miasto zawiadomiło prokuraturę o możliwości próby wyłudzenia, tym bardziej pozytywny w intencji pomysł wciągania mieszkańców w zainteresowanie Bydgoszczą będzie obrastał coraz dziwniejszymi teoriami spiskowymi.
Dla przeciwników i zwolenników zgłoszone organom ścigania podejrzenie o fałszowanie plebiscytu może się stać jednakowym paliwem napędzającym zwątpienie. Dopóki spory dotyczyły tego, czy dany projekt był potrzebny, czy niektóre propozycje nie są wyręczaniem samorządu w jego podstawowych funkcjach, można było zaproponować malkontentom większą aktywność projektodawców w namawianiu bydgoszczan do głosowania.
Ale ujawnienie, że ktoś mógł próbować „skręcić” wybory - to już zupełnie inna para kaloszy w patrzeniu na BBO przez pryzmat lekcji demokracji. Czy władze Bydgoszczy mogły przewidzieć, że zabezpieczenia są za słabe? Przeciwnicy zagrzmią pewnie - było wiadomo. Zakładanie jednak, że wszyscy to kanciarze i przygotowywanie procedur bezpieczeństwa na poziomie wyborów np. samorządowych (kart, komisji, obwodów, mężów zaufania, etc.) to koszty i wyraźny sygnał wysłany mieszkańcom - wierzymy wam, ale nie wierzymy, a chyba nie taka była idea BBO.
Nadzieja, że wszyscy są do kości uczciwi, pachnie utopią. Korzystanie (jeśli byłaby w ogóle taka możliwość) ze sprawdzonych metod uwiarygodnienia, np. przez mObywatela, to dla jednych odstręczanie od głosowania, dla innych wykluczanie cyfrowe seniorów, a dla jeszcze innych może świetny pomysł. Bez względu na to, jak zakończy się śledztwo prokuratury, zaufanie do BBO zostało podkopane, szczególnie wśród tych bydgoszczan, którzy się w to angażują.
Władze Bydgoszczy, jeśli chcą kontynuować ten projekt, będą musiały mocno pogłówkować, jak bronić się przed oszustami, nie tworząc przy okazji administracyjnego potwora, który poziomem zabezpieczeń „zabije” to, co ma strzec. Bo sama wiara w dobre intencje wszystkich stron, jak widać, na niewiele się zdała.
