- Byłem tajnym współpracownikiem - przyznaje prof. Andrzej Kus, szef astronomów UMK. Do ujawnienia prawdy skłoniła go medialna wrzawa wokół prof. Aleksandra Wolszczana.
<!** Image 2 align=right alt="Image 101435" sub="Prof. Andrzej Kus był dla SB wartościowym informatorem, bo w latach 70 i 80. wielokrotnie wyjeżdżał za granicę Fot. Adam Zakrzewski">Pierwsi widzieliśmy teczkę TW „Oriona”. Dyrektor Centrum Astronomii UMK w Piwnicach, Andrzej Kus, był tajnym agentem specsłużb PRL przez 17 lat.
Zwerbowano go w listopadzie 1972 roku, tuż przed jego stypendialnym wyjazdem do Anglii. Od tego momentu spotykał się z oficerem 81 razy. Umawiane telefonicznie rozmowy odbywały się m.in. w hotelach „Kosmos”, „Helios”, w Toruniu, w parkach, samochodach, mieszkaniach operacyjnych.
„Orion” nie godził się sporządzać donosów własnoręcznie. Wyjątkiem są chaotyczne zapiski z wyjazdu do Anglii w 1979 roku. Sygnował notatki, które oficer sporządzał w trakcie każdej rozmowy. Po latach przyznaje, że zapisków nigdy nie czytał.
Młody, zdolny asystent Instytutu Astronomii UMK, Andrzej Kus był dla specsłużb niezwykle cennym źródłem informacji. Służba Bezpieczeństwa, żeby sprawdzić prawdomówność świeżo zwerbowanego, planowała nawet założyć w jego domu podsłuch. Jeszcze po werbunku inwigilowano jego korespondencję.
<!** reklama>Kus był dla SB wartościowy, bo przez całe lata 70 i 80. wielokrotnie wyjeżdżał na stypendia, m.in. do Anglii, Niemiec, Holandii, Francji, USA. Przed każdym wyjazdem dostawał listę zadań. Był szkolony. Wprost podpowiadano mu, jak pozyskiwać informacje.
„Orion” wywiązywał się ze zleceń. Mówił dużo, ale z punktu widzenia SB były to rzeczy raczej nieistotne. W 1975 roku po kolejnym spotkaniu esbek pisze „fakty takie mógł podać każdy, momenty bardziej interesujące zostały pominięte”.
W drugiej połowie lat 70. SB jest bardziej zadowolona z astronoma. Dostaje coraz więcej zadań związanych z macierzystym ośrodkiem. Ma zbierać informacje o pracownikach instytutu UMK. I robi to. W teczce są „charakterystyki” niemal wszystkich ówczesnych pracowników ośrodka w Piwnicach i astronomów z Polskiej Akademii Nauk.
Wywiad. Z profesorem Andrzejem Kusem, szefem astronomów UMK, rozmawia Jacek Kiełpiński .
Panie Profesorze, jak to się zaczęło?
W 1972 roku, w związku z przygotowaniami do obchodów Rocznicy Kopernikańskiej, pojawiła się możliwość skorzystania ze stypendium fundowanego przez British Council. Profesor Wilhelmina Iwanowska wskazała mnie. Wyjazd do Cambridge miał ogromne znaczenie dla naszego ośrodka naukowego. Ten człowiek z Bydgoszczy pojawił się po kilku miesiącach.
Wiedział Pan, że to oficer Służby Bezpieczeństwa...
Wtedy jeszcze nie. Najpierw wydzwaniał, ustalał, czy jestem w instytucie. Unikałem tego spotkania, ale wreszcie mnie dopadł. A sama rozmowa była krótka. Przedstawił się, że jest z „kontrwywiadu cywilnego”. Proszę mi wierzyć, wówczas nasza wiedza na temat służb była znikoma, nie kojarzyłem go bezpośrednio z SB. Oświadczył, że ułatwią mi wyjazd, ale chcą w zamian, bym podpisał zobowiązanie do utrzymania tajemnicy państwowej i współpracy. Po powrocie miałem im tylko opowiedzieć, w jakich warunkach pracowałem na Zachodzie i o ewentualnych próbach werbowania mnie przez obcy wywiad. Odebrałem to jako rodzaj szantażu - jak się nie zgodzę, to mi utrudnią wyjazd, czyli nie dostanę paszportu i zmarnuję szansę nie tylko swoją, ale polskiej nauki. Dziś wiem, że popełniłem wówczas największy błąd w życiu.
A może współpracę z bezpieką traktował Pan jak, przepraszam za określenie, sprężynę do zrobienia kariery? Sam Pan powiedział przy sprawie Wolszczana, że jego współpraca to cena możliwości rozwoju.
Moja współpraca z nimi zahamowała raczej moją karierę. Nigdy już nie poczułem się na tyle wyluzowany, by pracować naukowo bez związanego z nią obciążenia.
To czemu Pan nie powiedział w którymś momencie: dość!
Pewnie ze strachu. Byłem zbyt słaby, żałuję. Dusiłem to w sobie przez lata, nie powiedziałem o tym nikomu. Nawet rodzinie. Nie chciałem nikogo tym obciążać. Żonie wyjawiłem dopiero ostatnio.
Domyślał się Pan, że w waszym instytucie jest wielu TW?
Nigdy. Byłem pewien, że tylko ja jestem tą czarną owcą, którą udało im się podejść. Oficerowie prowadzący pytali mnie także o osoby pracujące w Toruniu. Starałem się mówić im zawsze same niegroźne ogólniki.
Czyżby? Co prawda unikał Pan odpowiedzi na pytanie, kto może nadawać nielegalne audycje radiowe, a potem zaprzeczał Pan stanowczo, by którykolwiek z astronomów mógł się tym zajmować, ale mówił Pan esbekowi o skomplikowanych stosunkach Pana przełożonego z żoną, o nieformalnym związku żonatego pracownika, o nałogach innego.
O Boże, tam są takie rzeczy? Być może dałem się złapać, podpuścił mnie, a ja sądziłem, że mówię tylko rzeczy powszechnie wiadome. To fatalnie. Nie musi mi pan uświadamiać, że to mogło być dla nich ważne. Sam wiem, że to mój potworny błąd. Jeśli tak było... Wstydzę się. Strasznie tego żałuję.
A pieniądze?
Jakie pieniądze? Nie wziąłem od nich nigdy nic.
Są w teczce personalnej dwa pokwitowania z lat 70. na 1000 złotych oraz zapis o odbiorze przez „Oriona” dwóch butelek brandy.
Tego naprawdę nie było. Raz jeden z tych ludzi spytał mnie, czy mógłby wynagrodzić mnie pieniędzmi albo na przykład zestawem płyt do nauki angielskiego. Poczułem się, jakby napluł mi w twarz. Odmówiłem stanowczo i nigdy do tego tematu nie wracaliśmy.
Fałszowali Pana podpis? Sami przejmowali gotówkę i pili alkohol przeznaczony dla Pana?
Nie wiem. Chciałbym zobaczyć te podpisy, by móc się jakoś bronić, bo za wszystko mogę ponieść konsekwencje, ale żadnych prezentów naprawdę od nich nie brałem. Tego jestem pewien.