Rok po zdobyciu wyróżnienia na konkursie chopinowskim pianista PAWEŁ WAKARECY mówi m.in. o tym, co zmieniło się w jego życiu.
Kiedy zdał sobie Pan sprawę, że ciotka mamy, gen. Elżbieta Zawacka, cichociemna, to bohaterka?
Wzrastałem z tą wiedzą. Mama zabierała mnie do fundacji (Fundacji Generał Elżbiety Zawackiej - Archiwum i Muzeum Pomorskie AK oraz Wojskowej Służby Polek - przyp. red.) i tam spotykałem ciocię. Miałem wiele okazji, żeby poznawać jej niesamowitą historię i to na pewno odcisnęło na mnie piętno. Była niezwykła, ale nas to nie dziwiło, bo zrośliśmy się z prawdą o niej. <!** reklama>
Jej patriotyzm jest oczywisty, ale co to słowo znaczy dla Polaka w Pana wieku?
Ma pani rację, że stwierdzenie „moja ciocia była wielką patriotką” jest oczywiste. Ona jest książkowym przykładem patriotyzmu. W szkole uczono nas, że walka o wolność kształtowała wiele pokoleń Polaków. Pojmujemy patriotyzm przez pryzmat historii. Dlatego młodzi ludzie w większości definiują go w odniesieniu do przeszłości. Definicja współczesnego patriotyzmu jest trudna, granice tego pojęcia się upłynniły. Dla mnie to m.in. szacunek dla przeszłości, kultywowanie tradycji, pamięć o tych, którzy walczyli o wolność, bo dzięki nim ja walczyć nie muszę. Ta wartość dziś jest bardziej subiektywna, ukryta we wnętrzu człowieka. Ujawnia się w działaniach, zwyczajnym życiu.
Czy podczas grania Chopina towarzyszą Panu uczucia, które można określić jako patriotyczne?
I tak, i nie. Kiedy gram Chopina, mam za sobą etap dogłębnego poznawania tekstu i kontekstu utworu, próbę dotarcia do uczuć i myśli kompozytora, co prowadzi oczywiście do tego, że przeżywam emocje, które można nazwać patriotycznymi. Przecież nie sposób nie zauważyć w jego muzyce tęsknoty za ojczyzną, smutku, tragicznej samotności spowodowanej oddaleniem od tego, co kochał, bezsilności wobec losu i historii. Jeśli poczuję to, to wiem, że bardziej autentycznie zagram Chopina.
Czy polscy pianiści grają Chopina inaczej?
Trudno powiedzieć. Istnieje oczywiście jakaś więź, która łączy nas z kompozytorem. Najprościej określić to można jako świadomość narodową. Poza tym Chopin myślał po polsku. Nie chodzi o język, którym się posługiwał, ale o specyficzny kod emocji. Nam łatwiej go zrozumieć niż obcokrajowcom, ale interpretacja jego utworów zależy przede wszystkim od osobowości pianisty.
Grał Pan już w wielu miejscach na świecie. Czy odbiór polskiej publiczności jest rzeczywiście specyficzny?
Gdyby mi zasłonić oczy w sali koncertowej i kazać zgadnąć, dla jakiej publiczności gram, pewnie nie odgadłbym. Oczywiście, różnice kulturowe w odbiorze muzyki istnieją. Reakcje publiczności bywają różne, inne jest także zachowanie widowni. Np. w Japonii w sali panuje absolutna cisza, w Polsce już niekoniecznie. To wiąże się z kulturą odbioru sztuki w ogóle. W Polsce Chopin jest ponadto traktowany z nabożnością, wielu twierdzi, że zna się na nim doskonale i wie, jak go należy grać. Wypowiadają się o tym autorytatywnie i krytykują z pozycji wszystkowiedzących.
Boli Pana taka krytyka?
Nie. Zdaję sobie sprawę, że nie muszę podobać się wszystkim. Szanuję prawo każdego do własnej oceny. Natomiast inną kwestią jest sposób formułowania tych ocen. Dotyczy to zawodowych krytyków, którzy w Polsce bardzo lubią spełniać się przez negatywną ocenę. Za granicą recenzje skupiają się na pozytywach, bo zawsze można dopatrzeć się plusów. Nawet jeśli ktoś położy koncert, to się go nie skreśla.
Nawiązuje Pan do pokonkursowych opinii? Jak dziś podchodzi Pan do tych mało eleganckich wypowiedzi na swój temat?
W czasie konkursu odciąłem się od słuchania mediów. To nie była zresztą tylko moja taktyka. Skupiałem się na graniu. Potem te opinie nie miały już większego znaczenia.
Nadal grywa Pan na pianinie pradziadka, które przyjechało z tzw. Ziem Odzyskanych?
Tak. To zabytkowy instrument, ale - choć przeszedł remont - do ćwiczenia specjalnie już się nie nadaje. Nie mam swojego fortepianu. Oczywiście, bardzo chciałbym mieć. Kończę remont mieszkania, na które dostałem po konkursie chopinowskim przydział od prezydenta Torunia. Remont pochłonął większość pieniędzy, które zdobyłem dzięki konkursowi, na instrument nie wystarczyło. Staram się o pieniądze na fortepian. Napisałem wniosek do Narodowego Centrum Kultury, bo ono wspomaga młodych artystów.
Co w Pana życiu zmienił konkurs chopinowski?
Zmienił wiele, jeszcze zanim się zaczął. Najwięcej koncertów miałem właśnie przed konkursem. Uczestniczyłem w prezentacjach polskiej ekipy i nie tylko. Musiałem się ograć, to było ważne. Teraz koncertuję mniej, planuję występy racjonalniej, bo muszę załatwić sprawy niezałatwione, czyli zagrać recital dyplomowy i obronić dyplom na akademii muzycznej. To jest teraz najważniejsze.
Czy zamierza Pan brać udział w innych konkursach?
Na to pytanie zazwyczaj odpowiadam, że przez najbliższy rok nie myślę myśleć o konkursach. Muszę zrobić dyplom, wypełnić wcześniejsze zobowiązania, a potem będę się zastanawiał. Mam świadomość, że dzisiaj powinno się brać udział w kilku konkursach. To trochę wymuszony obowiązek - nie można tak zniknąć z tej rywalizacji, nawet jeśli się jej specjalnie nie lubi.
Ma Pan w planach dalsze studia czy tylko koncertowanie?
Chcę rozwijać się w kilku kierunkach. Jestem bardzo szczęśliwy, bo otrzymałem pracę asystenta na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. To ważne, bo, niestety, w Polsce trudno wyżyć młodemu artyście tylko z koncertowania. Ponadto prędzej czy później w życiu każdego niezależnego solisty pojawia się dylemat, czy podjąć pracę pedagogiczną. Oczywiście, będę koncertować. Myślę, że ta działalność pomoże mi w pracy dydaktycznej, a ja nauczę się wiele od studentów.
Koncertował Pan w wielu miejscach. Potrafiłby Pan wskazać najbardziej niezwykłe spośród nich?
Na pewno Japonia. Zaproszenie od dyrygenta Mitsuyoshi Oikawy dostałem jeszcze przed konkursem chopinowskim. Miałem okazję zagrać w Tokio w niewielkiej sali o tak wspaniałej akustyce, że słyszę ten koncert do dziś. Przeżyciem był udział w festiwalu „Chopin i jego Europa” i festiwalu w Dusznikach. Jeździłem na koncerty tych festiwali jako słuchacz i nie przypuszczałem, że zagram tam w tak niedługim czasie. Nie zapomnę występu latem w Ogrodach Luksemburskich w Paryżu. Ludzie spacerowali, siedzieli na ławkach. Fortepian został delikatnie nagłośniony i muzyka wypełniła aleje nie tylko blisko instrumentu. Reakcja publiczności była wspaniała. Mam na koncie też ekstremalne granie, ale nie ze względu na artystyczne walory koncertu tylko na miejsce. Zostałem zaproszony do udziału w festiwalu wielu kultur w Guilin w Chinach. Grałem dla pięciotysięcznej publiczności na stadionie. Po tanecznym numerze Filipinek kilku Chińczyków wniosło mały fortepian i zagrałem Poloneza A-dur. Grałem też na promie w Nieszawie i o czwartej nad ranem podczas maratonu „Najdłuższe urodziny Chopina”.
Pasjonuje Pana fotografia, czy robi Pan zdjęcia podczas wyjazdów? Które z nich uważa Pan za najbardziej udane?
Musiałbym przejrzeć foldery. Mam kilkadziesiąt gigabajtów zdjęć. Ale jako jedno z ciekawszych wybrałbym „dwustronne” zdjęcie zrobione w czasie konkursu. Między sceną a pomieszczeniem solistów było przejście, gdzie kłębił się tłum dziennikarzy. Kiedy otwierało się drzwi, od razu zaglądali swoimi „optycznymi oczami”, żeby zrobić zdjęcie. Zrobiłem więc tak: po otwarciu drzwi sfotografowałem reporterów, którzy celowali we mnie. Następnego dnia w biuletynie konkursowym umieszczono to dziennikarskie zdjęcie, a ja mam jego drugą stronę.
Fotografia to niejedyna Pana pasja. Jest Pan zapalonym wędkarzem. Jakie było Pana największe trofeum?
Z tymi trofeami to jest gorzej. Wędkarstwo pozwala mi uciec od zgiełku świata, posłuchać przyrody, no i uniknąć ćwiczenia. Ale to nie jest siedzenie z kijem i wpatrywanie się w wodę. Ja chodzę kilometrami wzdłuż rzeki lub okrążam jezioro. Niekoniecznie zwracam uwagę na to, co się złapało. Zazwyczaj nic się tej wędki nie uczepia, a jeśli nawet, to wypuszczam zdobycz do wody. Ale pierwsze złowione z dziadkiem okonie pamiętam do dziś.
Krystian Zimerman jeździł na ryby ze swoim profesorem, Andrzejem Jasińskim...
Znam tę pasję prof. Jasińskiego. Ale różnimy się techniką. O ile wiem, on preferuje metodę gruntową. Ja jestem ekspansywnym spiningistą.
Zimerman nie grał jednak w piłkę nożną, a Pan nawet w czasie konkursu to robił.
Kiedy jestem w domu, gram dwa razy w tygodniu z drużyną złożoną ze znajomych. Między I i II etapem konkursu wracałem do Torunia i brałem udział w meczach. Między II i III etapem było mniej czasu, a potem zostałem już w Warszawie. Po finale poszedłem na wf. z kolegami z akademii muzycznej.
Nie boi się Pan o ręce?
Równie dobrze mogę sobie przytrzasnąć palce drzwiami. Uważam, że różne ograniczenia nie są dobre. A porzucenie sportu wpłynęłoby negatywnie na moją kondycję fizyczną i psychiczną.
Czego Pan słucha?
Klasyki jazzu. Poza tym poezji śpiewanej, Starszych Panów. Ale to pięć procent tego, co słucham. Ta wielka reszta to muzyka klasyczna. Jest tyle wieków muzyki do słuchania, tyle wykonań. Szkoda mi czasu na słuchanie czego innego, bo wiem, że nie wystarczy mi go na wysłuchanie wszystkiego.<!** Image 2 align=none alt="Image 183178" >
Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Czy jak co roku zaśpiewa Pan na Szerokiej w Toruniu z chórem kolędy?
Na pewno. To nasza tradycja. Śpiewanie zawsze sprawiało mi wielką przyjemność, dlatego występowałem w różnych chórach. A kolędowanie na ulicy to coś wspaniałego. To taki muzyczny relaks.