Ciężka praca w zakładach mięsnych w Bawarii miała być finansowym ratunkiem dla 92 Polaków, głównie kobiet. Ostatnie pensje dostali za styczeń. - Winni są Niemcy - mówi polski pośrednik.
Pani Grażyna spod Torunia do pracy przy pakowaniu mięsa pojechała pod koniec grudnia. Umowę zawarła 1 stycznia. W domu zostawiła męża i dwójkę dzieci. Ten wyjazd miał ich postawić na nogi.
Zaczęły się kłopoty
Początkowo kobieta była zadowolona, chociaż praca w fabryce w Schwandorfie była ciężka. Zaniepokoiła się, gdy stawka za zakwaterowanie wzrosła w trakcie kontraktu. Zdenerwowała, gdy spóźniała się wypłata za styczeń. W końcu pensję dostała pod koniec lutego. Teraz pani Grażyna wraca do domu.
<!** reklama>- Przyznaję, że ostatnie pieniądze - 53 tysiące euro - wypłaciłem pracownikom za styczeń - mówi Sylwester Lipiński, polski pośrednik. - Kolejnych wypłacić nie mogę, bo sam zostałem zrujnowany przez Niemców. Nie wywiązali się z umowy. Od czterech miesięcy dostałem od Niemców jeden przelew. Zapożyczyłem się pod ZUS, skarbówkę. Mam w plecy prawie milion złotych!
Sylwester Lipiński tłumaczy, że przed interesem z Niemcami był dobrze prosperującym przedsiębiorcą w branży budowlanej. Skusił się na biznes za namową krewnego. Zapewnia, że wywiązywał się ze swoich obowiązków i obwinia niemieckiego pośrednika z Neuss (Nadrenia-Westfalia). Mówi, że usiłował zainteresować sprawą niemiecką policję i prokuraturę, ale bez rezultatu. Postanowił złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa w toruńskiej prokuraturze.
Firmie Wolf zadaliśmy pytania poprzez pocztę elektroniczną i czekamy na odpowiedź.
To nie pierwsza afera związana z Polakami pakującymi mięso firmy Wolf w Schwandorfie. Bardzo przykre doświadczenia mieszkańców Chełmna, Nakła, Bydgoszczy i Gostycyna opisały jesienią zeszłego roku lokalne media.
Wówczas mieszkańców Kujawsko-Pomorskiego do pakowania mięsa w Schwandordfie, 29-tysięcznym miasteczku w Bawarii, rekrutowała zarejestrowana w Lesznie firma Euro-Dab, mająca oddział w Świeciu. Na miejscu, w Niemczech, ludzie zastali koszmar.
Warunki umowy mówiły o ośmiu godzinach pracy dziennie i prawie do 26 dni urlopu rocznie. Na papierze zapisana była kwota 1276 złotych (wówczas najniższa krajowa w Polsce), ale de facto ludzie zarabiali po 5 euro na godzinę.
Pieniądze z poślizgiem
Bydgoszczanka Hanna Skrabuła (37 lat) podkreślała, ze pieniądze dostawali w kopertach, zawsze z poślizgiem. Na konta pensji firma przelewać nie chciała. Sama złożyła wypowiedzenie po niecałych 3 miesiącach pracy. Gdy pewnego dnia zbuntowała się i po 12 godzinach odeszła od taśmy, została ukarana odjęciem od pensji 100 euro.
Renata Marszałkowska z Nakła (49 lat) wróciła do Polski z zapaleniem stawu barkowego i ogólnie wyczerpana. Nie pamięta tygodnia, w którym pracowałaby tylko 40 godzin. Skrzynki z mięsem, które musiała dźwigać, ważyły po 20 kg.
Marioli i Jackowi Trepkowskim spod Chełmna w pamięci utkwiła postać Sandry - brygadzistki z Litwy. Wulgarnej, niesprawiedliwej, wrzeszczącej. Andrzej Nitka z Nakła natomiast zaraz po przyjeździe do Schwandorfu zrobił wywiad wśród Polaków w hotelu robotniczym. Usłyszał o 12-godzinnej harówce, pieniądzach wypłacanych z opóźnieniem, braku chipów i szafek na odzież.
Wszyscy Polacy (a było ich więcej niż wspomniani), którzy zerwali umowy i wrócili do kraju, pierwsze kroki skierowali do pośrednika. Bartosz Kubacki z firmy Euro-Dab tłumaczył, że duża rotacja w niemieckim zakładzie to wina samych Polaków. Większość miała być zwolniona dyscyplinarnie, głównie za pijaństwo. Zdarzać mieli się także złodzieje, wandale demolujący hotel i po prostu lenie.
Polacy zgłosili skargę Państwowej Inspekcji Pracy, postanowili pozwać zbiorowo pośrednika, słali też maile ze skargami do władz Schwandorfu i tamtejszych polityków.
Sprawa stała się bardzo głośna i w Polsce, i w Niemczech. Historia nie miała się powtórzyć.
WARTO WIEDZIEĆ
- Wolf Gmbh. to zakłady mięsne z siedzibą w Schwandorfie, niewielkim mieście w Bawarii. Firmę założył w 1925 roku Alois Wolf.