<!** Image 1 align=left alt="http://www.nowosci.com.pl/img/glowki/zaluski_mariusz.jpg" >Filmy, w których James Bond zbawiał świat i okolice zawsze były aktualne, choć nie zawsze rzucały na kolana.
Ba, czasami zdecydowanie nie rzucały, a mruganie okiem było już tak namolne, że nie bardzo wiedzieliśmy, czy to jeszcze autoironia, czy już parodia. W swojej ostatniej odsłonie, tej z Danielem Craigiem, Bond przeżywa drugą młodość. Co zresztą podobno bywa normalne u pięćdziesięciolatka, bo tyle minęło od premiery pierwszego filmu o agencie 007. Co ciekawe, „Skyfall” to między innymi film o młodości i starości. A raczej o tym, jak to jest starzeć się w społeczeństwie coraz gorliwiej stawiającym na młodość.<!** reklama>
I to jest chyba w „Skyfall” najciekawszy - i najmniej spodziewany - motyw. Oglądamy dzisiejszy świat, który modernizuje się tak błyskawicznie, że już nie tylko staruszkowie, ale i delikwenci w wieku średnim nie bardzo są w stanie go dogonić. Technologicznie, mentalnie i pod każdym innym względem. Problemy z gonieniem ma i sam Bond, który w filmie jest zmęczony, nie bardzo pasujący do czasów komputerowych młodzianków, ba, już nie zawsze daje sobie radę na te 200 procent. A jakkolwiek by było, dotąd robił nie tylko za rycerza bez skazy, ale i faceta zawsze na czasie i bardzo trendy.
Tu, w połączeniu z generalnie innym wizerunkiem Craiga - bardziej twardziela z ludu niż wymuskanego dżentelmena w typie Brosnana - robi to wrażenie. No i jest nadzwyczaj aktualne.
Bo aktualność to w końcu był zawsze wyróżnik Bondów. Kiedyś 007 ganiał Sowietów, a po zakończeniu zimnej wojny innych niegodziwców, zawsze odpowiadających ówczesnym strachom. Po Bondzie widać było, co dręczy świat Zachodu.
Co więc mamy w „Skyfall”? Cyberterroryzm, bo jasne jest już chyba dla każdego, że połączenie ludzkości siecią internetową to i wielki skok cywilizacyjny, i spore zagrożenie. Przecież dziś do powodowania gigantycznych katastrof nie trzeba już bomb. Wystarczy z odpowiednim talentem pogmerać w sieci.
No więc jaki jest ten nowy Bond? Bardzo przyzwoity. Nie ma siły wielkiej nowości, jaką zaskoczyło „Casino Royale”, które kompletnie zmieniło poetykę serii. Ma za to parę nowych elementów, które podkręciły tę opowieść psychologicznie. W wyjątkowej jak na bondowskie filmy dawce. No, a poza tym zostało to, co zawsze było wyróżnikiem filmów o 007 - kino akcji najwyższej próby, hulanie po świecie całym, sporo niezłego dowcipu. I oczywiście wiele odnośników do dawnych „Bondów”, na szczęście serwowanych bez przesadnie pastiszowej nuty.
A wszystko zaczyna się tym razem w Stambule. Angielski wywiad traci listę swoich tajnych agentów. Bondowi nie udaje się jej odzyskać. Okazuje się, że za wszystkim stoi były agent, kiedyś poświęcony przez Zachód w imię politycznych racji. No i teraz ów poświęcony szpion ma zamiar pokazać Zachodowi, że popełniono błąd. Szpiona gra Javier Bardem, który przykuwa do siebie uwagę od pierwszego kadru, kiedy się pojawia. I tylko wymęczonemu życiem, zarośniętemu Craigowi zawdzięczamy, że nie kradnie innym całego filmu.