Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tragedia kajakarza na jeziorze Wolickim koło Barcina. Nie wiemy dlaczego utonął

Marek Weckwerth
Marek Weckwerth
W sobotniej ratunkowej akcji na Jeziorze Wolickim uczestniczyła m.in. załoga ratowników z Nadgoplańskiego WOPR w Kruszwicy.
W sobotniej ratunkowej akcji na Jeziorze Wolickim uczestniczyła m.in. załoga ratowników z Nadgoplańskiego WOPR w Kruszwicy. Nadgoplańskie WOPR Kruszwica
W sobotę na Jeziorze Wolickim koło Barcina utonął znany i doświadczony wodniak specjalizujący się w kajakarstwie wyprawowym. Niestety nie miał na sobie kamizelki asekuracyjnej. Przyczyna tragedii nie jest znana.

Nie potwierdziły się wcześniejsze informacje, że przyczyną tragedii i utonięcia 37-letniego kajakarza był uraz głowy, do którego mogłoby dojść na skutek wywrotki na rozfalowanym jeziorze i uderzeniu w kadłub kajaka lub samym wiosłem. Taką wersję wydarzeń przedstawił nam Maciej Banachowski, prezes WOPR Województwa Kujawsko- Pomorskiego, szef Nadgoplańskiego WOPR w Kruszwicy. Ratownicy uczestniczący w akcji poszukiwawczej mieli widzieć taki uraz na głowie wyłowionego spod wody mężczyzny.

- Nie tak było. Przeprowadzona w Bydgoszczy sekcja zwłok wykluczyła uraz głowy. Można więc domniemywać, że bezpośrednią przyczyną tragedii Bartosza było utonięcie. Jak do niego doszło i dlaczego, tego nikt nie wie. Prawdą jest natomiast, że wywrotkę na jeziorze widziała jego żona i to ona powiadomiła służby ratunkowe - opowiada nam kobieta blisko związana z rodziną ofiary (nie chce ujawniać nazwiska).

Dodaje, że do wywrotki doszło mniej niż 100 metrów od brzegu i Bartosz rzeczywiście najprawdopodobniej nie miał na sobie kamizelki asekuracyjnej.

Nasza rozmówczyni przypomina, że Bartosz był doświadczonym kajakarzem, pasjonującym się tą aktywnością i zarażający nią innych. Był organizatorem i uczestnikiem m.in. wyprawy kajakowej na Bornholm. Promował Barcin. Swoje treningi i porady opisywał na portalu społecznościowym.

To też może Cię zainteresować

Bartosza znał m.in. Piotr Rosada z Białogardu, jeden z najlepszych polskich kajakarzy - maratończyków. "Brak słów aby opisać tą tragedię. Poznaliśmy się tego lata na maratonie kajakowym Dwie Rzeki w Modlinie. Był pełnym entuzjazmu i pasji, świeżym kajakarzem. Planował razem z nami 26 grudnia zorganizować na własnym terenie akcję charytatywną Pływamy - Pomagamy dla Piotra Milczarka. Utonął tej soboty na jeziorze nieopodal swojego domu" - napisał Rosada na swoim profili na FB.

W kamizelce zawsze jest bezpieczniej

Maciej Banachowski, szef kujawsko-pomorskich ratowników, radzi wszystkim kajakarzom zakładanie kamizelek ratunkowych. Od siebie dodajmy, iż żadne przepisy nie obligują ich do zakładania kamizelki, a jedynie do posiadania jej na pokładzie. Jeśli natomiast uczestniczy się w zorganizowanym spływie kajakowym, jego regulamin albo dyspozycja komandora nakazujące płynięcie w kamizelkach, są dla kajakarzy obowiązkowe. Nie ma jednak wątpliwości, że kamizelka zdecydowanie zwiększa szansę na ratunek w razie wywrotki.

- Pamiętajmy też, że woda wychładza organizm 20 razy szybciej niż powietrze. Dlatego w niskiej temperaturze bardzo ważne jest szybkie dotarcie na brzeg i przebranie się w suchą, ciepłą odzież – dodaje Maciej Banachowski.

* Od czerwca do września ratownicy WOPR w województwie przeprowadzili 69 akcji ratowniczych, 25 akcji poszukiwawczych i 34 techniczne. W okresie wakacyjnym odnotowano 14 utonięć (najwięcej utonęło mężczyzn – 11). Porównując ubiegły rok to 3 utonięcia więcej.

Tragedia na zimowym spływie na Brdzie

Sobotnia tragedia nie jest jedyną w kajakarstwie w naszym regionie. Pod koniec stycznia 2010 roku na Brdzie tuż przed Nadolną Karczmą (granica między województwem pomorskim a kujawsko-pomorskim) utonął uczestnik Międzynarodowego Zimowego Spływu Kajakowego PTTK im. J. Korka, mieszkaniec Wałbrzycha. Płynął kajakiem dwuosobowym z żoną.

W pewnym momencie nurt zniósł ich na lód przy lewym brzegu, gdzie leżało też drzewo. Potem nurt rzucił kajak na prawy brzeg, gdzie przewrócił się. Kobieta zdołała wyjść na lód, 52-letni mężczyzna, kajakarz z 20-letnim doświadczeniem, zniknął pod lodem.

- To straszne. Na rzece nie było przeszkód, które mogły być niebezpieczne. A jednak utonął nam człowiek – relacjonowała wtedy Krystyna Czerwińska, komandor spływu.

Tragedię obserwował Aleksander Doba, najsłynniejszy polski kajakarz – podróżnik (zmarły niestety na Kilimandżaro w lutym 2021 roku). Jego zdaniem zdaniem, mężczyzna popełnił szereg fatalnych błędów, a poza tym wbrew regulaminowi spływu i nakazowi pani komandor nie miał na sobie kamizelki, siedział na niej.

Ofiarę wypadku wyciągnęli po ok. półgodzinnej akcji sami kajakarze. Był reanimowany przez lekarza, uczestnika spływu. Zmarł tego samego dnia wieczorem w tucholskim szpitalu.

Później okazało się, że mężczyzna był pijany. Z tego powodu tucholska prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie jego śmierci.

Utonęli na jeziorze Łebsko

Największa tragedia w historii kujawsko-pomorskiego kajakarstwa turystycznego i polskiego w ogóle wydarzyła się w niedzielę 6 maja 2001 roku na jeziorze Łebsko.

Na spływ rzeką Łebą wybrała się grupa przyjaciół (płynęło 11 osób, 2 kolejne jechały samochodem ze sprzętem biwakowym) w wieku 19 – 25 lat, związanych ze środowiskiem Świadków Jehowy w Bydgoszczy.

Czwartego dnia spływu wpłynęli na jezioro Łebsko, chcąc dotrzeć na północny brzeg w miejscowości Rąbka, tam miał na nich czekać transport powrotny do Bydgoszczy.

Gdy kajakarze wypłynęli z zacisznej zatoki ochranianej od wschodu przez Półwysep Gacki, trafili na silny wiatr i wysokie fale. Te poprzewracały kajaki. Sześciu uczestnikom udało się dotrzeć do brzegu, z którego zaalarmowali miejscowych rybaków. Niestety pięcioro kajakarzy dryfowało w kamizelkach asekuracyjnych na otwarte wody ku zachodowi. Zanim dodarła do nich profesjonalna pomoc, już nie żyli. Wychłodzili się, a po utracie przytomności woda dostała się do płuc, co oznaczało de facto uduszenie się wodą.

Życie stracili Agnieszka, Dawid, Łukasz, Marcin i Tomasz.

Dramatyczne chwile na Zatoce Puckiej

Dobry los zdecydował, że śmierci na Zatoce Puckiej uniknął pod koniec września tego roku chyba najbardziej doświadczony bydgoski kajakarz, który prosi o niepodawanie nazwiska.

W rejs z Mechelinek do Helu (ok. 20 km otwartymi wodami morskimi) wybrał się wraz z pięcioma innymi doświadczonymi kajakarzami, znajomymi z różnych miast. Prognoza pogody mówiła o wietrze o sile 5 m na sekundę, czyli o umiarkowanym, ale w trakcie płynięcia ten wzmógł się do 11, a nawet 15 metrów, a to już bardzo silny wiatr, 7 w stali Beauforta. Podniosła się wysoka fala i grupa rozpłynęła się na wszystkie strony. Bydgoski kajakarz został sam, jak określa ok. 1,5 km od brzegu Półwyspu Helskiego.

- Niestety boczna fala była bardzo agresywna i w pewnym momencie wywróciła mnie. Próbowałem się podnieść wyćwiczoną przeze mnie techniką eskimoski, ale nie udało. Dlatego później próbowałem wejść do kajaka i ta sztuka udała mi się dwukrotnie. Cóż z tego, skoro kokpit był wypełniony wodą i kajak był niestabilny. W efekcie kolejne fale znów przewracały mnie – relacjonuje nam nasz rozmówca.

Po nieudanych próbach postanowił płynąć do brzegu wpław holując kajak (miał na sobie kamizelkę asekuracyjną). Po bardzo długim czasie stwierdził, że brzeg jest tak samo daleko jak był w chwili wywrotki, a jemu zaczyna robić się zimno. Kajak stawał się coraz cięższy, bowiem woda wlała się także do luków bagażowych.

- Wtedy postanowiłem powiadomić morskie służby ratownicze. Miałem przy sobie zabezpieczony wodoszczelnie telefon komórkowy, ale odblokowanie go w tak trudnych warunkach pogodowych drętwiejącymi z zimna i mokrymi palcami okazało się niemożliwe. Udało mi się tylko założyć na siebie – na kamizelkę asekuracyjną - pomarańczową kurtkę, sztormiak i dzięki temu zrobiło mi się nieco cieplej – opowiada dalej bydgoszczanin.

Po około godzinie od wywrotki na horyzoncie pojawił się jacht żaglowy. Kajakarz zaczął machać wiosłem i krzyczeć. Na szczęście załoga dostrzegła go i podjęła na pokład wraz kajakiem, po czym dopłynęli do Gdyni.

Grupa, z którą płynął, a zostawiła go z tyłu, sama walczyła o przeżycie. Zanim dotarła do Halu, dwóch uczestników także miało wywrotki, ale udało się ich uratować.

- Ten feralny rejs uświadomił mi, że trzeba lepiej sprawdzać prognozy pogody, ale przede wszystkim, że grupa nie może zostawić nikogo samego. To podstawa bezpieczeństwa. Naprawdę niewiele brakowało, a dziś byśmy nie rozmawiali – kończy bydgoski kajakarz.

od 7 lat
Wideo

Polskie skarby UNESCO: Odkryj 5 wyjątkowych miejsc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Tragedia kajakarza na jeziorze Wolickim koło Barcina. Nie wiemy dlaczego utonął - Gazeta Pomorska