Liga Mistrzów, piłkarski salon Europy, znów, trzynasty raz z rzędu, nie dla nas. Niedawną porażkę krakowskiej Wisły z Levadią Tallin przyjęto w Polsce jako blamaż. I szok. Blamaż, owszem. Ale skąd szok? Wszak, jaki jest „koń”, każdy widzi. A wstyd, cóż... To przecież nie pierwszy raz.
<!** Image 2 align=right alt="Image 128151" sub="Rys . Łukasz Ciaciuch">Zaczęło się od Polonii Bytom w sezonie 1958/59. Mistrz Polski z Szymkowiakiem w bramce, Trampiszem, Kempnym, Liberdą trafił w I rundzie Pucharu Europy na MTK Budapeszt.
Rywal pochodził z kraju, który dopiero podnosił się z ruin po krwawo stłumionej rewolucji 1956 roku i odbudowywał piłkę po rozpadzie słynnej „złotej jedenastki”. Wydawało się, że Polonia może powalczyć o awans. Tymczasem... 3:0 dla MTK w Bytomiu i 3:0 dla MTK w Budapeszcie. Wstyd? W Polsce nie wiedziano jeszcze, że prawdziwy wstyd dopiero będzie...
0:5 w Luksemburgu
Minął rok. Na sporym, jak na maleńki Luksemburg, stadionie w Esch nigdy chyba jeszcze nie było 32 tysięcy kibiców! Bo też zjechali tam nie tylko mieszkańcy księstwa uważanego za futbolowego Kopciuszka, ale i wielu polskich emigrantów z Francji i Belgii.
Z mistrzem Luksemburga grał w I rundzie Pucharu Europy mistrz Polski - ŁKS. Z tak znanymi zawodnikami, jak Szczepański, Jezierski czy czołowy snajper naszej ekstraklasy Soporek. Przeciwnik - bułka z masłem na śniadanie&
<!** reklama>A potem była kompromitacja - 5:0 dla Jeunesse. Polacy na trybunach mieli łzy w oczach. Rewanż w Łodzi przyniósł gospodarzom skromne 2:1, więc oczywiście odpadli. A wartość ich pogromców szybko zweryfikował Real, strzelając im w dwumeczu 12 goli.
Gdzie wcięło Czarnych Żagań?
W latach 50. kompromitowali się piłkarze, w latach 60. PZPN.
W 1965 roku Puchar Polski zdobył Górnik Zabrze, wygrywając w finale z drużyną ligi okręgowej z Żagania. Czarni zrobili wtedy w PP furorę - wyeliminowali, m.in., Polonię Bytom, Pogoń Szczecin, Wisłę Kraków i w półfinale ŁKS.
W finale zabrzanie potraktowali drużynę z Żagania już bardzo surowo (4:0), ale i tak droga do Europy zdawała się stać przed Czarnymi otworem. Górnik wygrał bowiem także ekstraklasę, miał prawo gry w Pucharze Europy Mistrzów Klubowych, więc Żagań czekał na losowanie Pucharu Zdobywców Pucharów.
I tu wkroczył PZPN. Podjął kompromitującą decyzję pod pretekstem uniknięcia& kompromitacji polskiej piłki w Europie. Do PZP zgłosił Legię!
Odpowiedź z UEFA była odmowna: prawo występów w europejskich pucharach można wywalczyć tylko na boisku. I tak w sezonie 1965/66 nie reprezentował nas w PZP nikt. Kto wie, czy nie była to największa - choć bez gry - kompromitacja polskiego futbolu w historii.
Cementarnica naszej piłki
Młodsi kibice zastanawiający się, czy lipcowa porażka Wisły była największym upokorzeniem ostatnich lat, mogą przebierać w bogatym wyborze.
A może była to I runda Pucharu UEFA 2001/2002, gdy Pogoń odpadła po dwumeczu z Fylkirem Reykjavik? Czy jednak dwa popisy w tych samych rozgrywkach dwa lata później: odpadnięcie GKS Katowice już w I rundzie wstępnej z macedońską Cementarnicą Skopje i Wisły Kraków w II rundzie z Valerengą Oslo.
Szczególnie bolesna była ta druga wpadka. Wisła powinna wtedy zagrać nawet w Lidze Mistrzów, bo trafiła na bardzo przeciętny Anderlecht (to nieprawda, że zawsze trafiała na przeszkody kalibru Barcelony), ale poległa 1:3 i 0:1. Skład wydawał się jednak na tyle silny (m.in. Baszczyński, Głowacki, Cantoro, Szymkowiak, Frankowski, Żurawski), że miał wystarczyć na Valerengę. Nie wystarczył. Wisła nie tylko odpadła (ani jednej bramki w obu meczach; Szymkowiak i Frankowski przestrzelili karne), ale przede wszystkim zaprezentowała jeden z najokropniejszych pokazów antyfutbolu w historii wszystkich polskich występów w europejskich pucharach. Bez stylu, bez pomysłu, bez charakteru - wstyd.
Inni nie lepsi
Kompromitowali się nie tylko piłkarze. Ich pech polega po prostu na tym, że uprawiają najpopularniejszą dyscyplinę.
Są na świeczniku. Korzystają z przywilejów gwiazd, kiedy wygrywają, a gdy rozczarowują, są najgłośniej wygwizdywani i zapamiętywani jako nieudacznicy.
Może jeszcze tylko ucieczki z ringu i ciosy poniżej pasa Gołoty wpisały się do historii polskiego sportowego wstydu równie trwale. Bo też i nadzieje rozbudzane przed niemal każdą walką „Endrju” można porównywać z tymi, które towarzyszą piłce. Trochę to pewnie niesprawiedliwe, bo przecież&
Kto dziś jeszcze pamięta, że na igrzyska do Pekinu wyjechało z Polski siedmiu zapaśników - przedstawicieli dyscypliny, która wcześniej przyniosła nam 23 medale, w tym 5 złotych. Kto pamięta, z jakim skutkiem bili się w Chinach panowie: Horbik, Michalkiewicz, Gucman, Kwit, Mikulski, Brzozowski i Bartnicki? Wszyscy przegrali pierwsze walki, każdy z nich od razu odpadł w I rundzie. Kto wie, czy ten bilans nie był największą kompromitacją w historii polskiego olimpizmu.
Powie ktoś: ale to igrzyska, można trafić w losowaniu na najlepszych na świecie. No to inny przykład - bodaj najbardziej adekwatny do przypadku piłkarzy Wisły, bo klubowy. W listopadzie ub. roku siatkarze Resovii (m.in.Wika, Gierczyński, Oivanen, Ignaczak) potykali się w I rundzie Challenge Cup z niejakim Metalurgiem Żłobin. Z Białorusi. Na wyjeździe przegrali&0:3. U siebie wygrali 3:0 i w obecności 5 tys. kibiców rozegrali we własnej hali decydującego „złotego seta”. Wynik? 15:9. Dla Białorusinów. No, ale to siatkarze. Im w Polsce więcej wolno. Im w przypadku porażek częściej od gwizdów serwuje się piosenkę „Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało...”. Z piłkarzami jest inaczej.
Pośmiewisko Europy
Porażka Wisły zabolała z kilku powodów. Przede wszystkim została ukarana pycha - trener Skorża przyznał, że zasugerował się (wina „bankiera informacji” - Rafała Janasa) poziomem ligi estońskiej, a nie docenił możliwości dominującej w tej lidze Levadii. Podszedł do tego rywala tak, jakby nawet z Internetu nie wiedział, że Estończycy wygrywali z portugalską Leirią, Crveną Zvezdą Belgrad, że z Pucharu UEFA wyeliminowali holenderskie Twente Enschede. Przede wszystkim zaś, jakby nie zdawał sobie sprawy, że piłkarze z małych, biedniejszych krajów wychodzą w takich rozgrywkach ze skóry, by się pokazać, a w konsekwencji wyrwać do lepszego świata. Bo następna okazja będzie dopiero za rok.
Z kolei nasi gwiazdorzy - ewidentnie przepłaceni, niańczeni w klubach (niech to zabrzmi populistycznie, ale oni mają po prostu za dobrze) sprawiali wrażenie... zmęczonych sezonem.
Zabolało, bo i bolesne jest już to czekanie na polski zespół w Lidze Mistrzów. Po prostu: wiemy, co tracimy. Oglądamy co roku te fantastyczne rozgrywki w telewizji, ale to trochę tak, jak lizanie cukierka przez szybę.
Od początku XXI wieku grali tam już prawie wszyscy - nie tylko Anglicy, Hiszpanie i Włosi, ale też Duńczycy, Grecy, Szwajcarzy, Rumuni, ostatnio nawet Cypryjczycy i Białorusini. Ale to nie jest tak, jak lubią mówić polscy trenerzy, że „słabych w Europie już nie ma”. W I rundzie tegorocznych kwalifikacji nie było wielu sensacji. Bo średniacy mocno się spinają, by nie wylecieć na jakiejś minie pułpace. I tak np. Bate Borisov rozprawił się z mistrzem Macedonii, mistrz Norwegii z mistrzem Albanii, mistrz Słowenii z Gruzinami, Lewski Sofia rozjechał amatorów z San Marino, podobnie jak Partizan Belgrad ambitnych Walijczyków z Rhyl. Jeśli jakiś teoretyczny faworyt miał kłopoty, to tylko Salzburg, który u siebie zremisował z Bohemiansem Dublin 1:1. Tyle że w rewanżu w Irlandii zrobił to, co powinna zrobić Wisła - wygrał 1:0 i awansował. Niespodzianka była tylko jedna. Szkoda, że akurat polska.