W każdym razie potwierdziła się stara prawda, że lepiej nie ruszać kultowych filmów z innej epoki, bo można sobie łapki poparzyć. Przecież jak dotąd żadna dokrętka do największych PRL-owskich komedii nie wypaliła, i tak jest i tym razem. Taka jak dawniej jest tu więc rzadka dziś w naszym kinie formuła komedii ludowej, w której swojski świat małej ojczyzny okazuje się zdecydowanie przyjemniejszy i cieplejszy od świata nowej ery, pełnego różnych błaznów. Z pierwszych “Kogli” śmiało się pokolenie, które przeniosło się ze wsi do miast, a twórcy tych komedii zgrabnie grali na kompleksach i sentymentach przesadzonego z miejsca na miejsce ludu. A co teraz? Tak jak komedie w stylu “Listów do M.” pokazują nam plastikowy świat z seriali komercyjnych stacji o przeszczęśliwych słoikach z korpo, tak tu mamy pogodny polski mikroświatek, jakby wprost z seriali TVP.
Tak więc oglądamy herosów i heroiny “Kogla Mogla” po 30 latach. Kasia jest panią Katarzyną, dyrektorką szkoły, były mężulo wyjechał do Holandii, za to do wsi rodzinnej zjeżdża synuś Kasi. A tymczasem w rodzinie profesora Wolańskiego źle się dzieje. Dominująca mamusia naucza kobiet seksu, więc pan profesor ma dość i razem z córą rusza w Polskę. No i z kim zwiąże się córka Wolańskiego? No z synem Kasi oczywiście! Niczego nie zdradzam, bo to oczywista oczywistość.
Co jest w tym filmie na plus? Parę żarcików się udało. Generalnie satyra ociera się o aktualia, ale raczej to takie alibi, że nie śmiejemy się wyłącznie z głupot. Po łbie dostaje głównie świat nowej Polski ciepłej wody w kranach, twórcy filmu nabijają się z pań bardzo wyzwolonych, durnot telewizji śniadaniowych, ludzi gadających anglicyzmami czy pstrykających się na Insta ranki i wieczory. No a poza tym to taka dosyć nietypowa komedia romantyczna, bo skierowana do tej grupy odbiorców, o której pamięta się z rzadka. Bo to widz, co do komedii TVN nijak nie pasuje.
Co zgrzyta? Więcej niż parę żarcików niestety. Przygody upalonych marychą wieśniaków przypominają mi wesołkowate historyjki o pijakach, które zawsze lud polski kochał, a ja jakoś niekoniecznie. Aktorzy... No cóż, młodzi serialowi są tacy jak zwykle, więc nikogo się nie pamięta. Weterani przypominają nam o czymś tak smutnym, jak galopujący czas. I szczerze mówiąc nie wiem, po co panu Wardejnowi był ten film.
No a kończy się wszystko jak na polskim weselu. Najpierw są próby z muzyką różną, a na koniec i tak jest pan Zenon i jego “Oczy zielone”. Bo tak jak jest muzyka disco-polo, tak jest i kino disco-polo. Widownię tego filmu widzę więc ogromną.