<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/reszka_jaroslaw.jpg" >Od wczoraj mamy nową jakość w bydgoskim samorządzie - Klub Radnych Konstantego Dombrowicza. Ilościowo wprawdzie wątły, bo czteroosobowy, ale wystarczający, by prezydentowi zapewnić sukces w głosowaniach. Przypomnijmy, że rada liczy 31 osób, z czego w opozycji jest sześcioro ludzi lewicy, do których teraz dojdzie ośmiu radnych pozostałych w klubie PiS. Razem 14 - o dwóch za mało, by przeciwstawić się woli Dombrowicza.
W zasadzie jest to dobra informacja, bo łatwiej rządzić w mieście, gdy prezydent i większość rady mówią jednym głosem. Dziwi mnie natomiast i niepokoi nazwa, jaką przyjęła grupka występująca z PiS. Co prawda w samorządach funkcjonują, a także sprawują władzę organizacje stworzone wokół silnego lidera, który piastuje urząd prezydenta miasta, burmistrza czy wójta. Zazwyczaj jednak organizacje te działają pod szyldem, na którym wypisano interes gminy, nie pojedynczego człowieka, np. „Razem dla Pipidówki” czy „Nasza Kozia Wólka”.
<!** reklama>W nazwie „Klub Radnych Konstantego Dombrowicza” dostrzegam zaś element oficjalnie zdeklarowanego poddaństwa i w związku z tym pytam, czy radni ci nadal będą służyli miastu, czy też jego prezydentowi. Bo to nie to samo - Bydgoszcz to nie Konstanty Dombrowicz. I nawet jeśli czworo członków tego klubu jest dziś święcie przekonanych, że dzięki Konstantemu Dombrowiczowi miasto rozwija się wyśmienicie i że nie ma na horyzoncie człowieka, który byłby lepszym prezydentem, to co ci radni uczynią, jeśli Dombrowicz zacznie forsować, ich zdaniem, błędną decyzję. Czy stać ich będzie na sprzeciw? Mało prawdopodobne. A radni głosujący pod dyktando prezydenta to już nie radni, lecz klientela prezydenta.