Rozmowa z KRZYSZTOFEM RUCIŃSKIM, liderem grupy Gedeon Jerubbaal, która w latach 80. była najczęściej pokazywanym w telewizji zespołem reggae.
<!** Image 2 align=right alt="Image 60544" sub="Krzysztof Ruciński / Fot. Marek Niewiarowski">W latach 80. w polskiej telewizji było zdecydowanie więcej muzyki niż obecnie. Nie było wtedy jeszcze kanałów tematycznych, a że krajowe zespoły były bardzo popularne, stworzono dla nich „Videotekę” oraz kilka innych programów. Właśnie dzięki telewizji niezwykle znany stał się zespół reggae z Poznania - Gedeon Jerubbaal. Chociaż nie zdołał wydać choćby jednej płyty, na jego koncerty przychodziły tysiące ludzi. Jednak telewizyjna popularność stała się dla niego także swoistym przekleństwem. Niedawno Polskę odwiedził mieszkający w Kanadzie wokalista zespołu, Krzysztof Ruciński, który opowiadał, dlaczego tak się stało.
Czy w latach 80. polską muzykę rozrywkową silnie cenzurowano? Spotkałeś się z jakimś cenzorem? Próbowaliście z nimi negocjować?
Ja nigdy tych spraw nie załatwiałem osobiście. To robił nasz manager, który zanosił teksty. Żeby zagrać koncert, organizowany na przykład przez miasto czy jakiś ośrodek kultury, trzeba było przynieść wszystkie teksty, które miały być zaśpiewane i one wszystkie musiały otrzymać pieczątkę i podpis cenzora lokalnego, poznańskiego biura cenzury.
Czy oni to potem jakoś kontrolowali? Można było „zamieszać” w ocenzurowanych już tekstach?
Raz nam się zdarzyło, że pod koniec lat 80. graliśmy na stadionie „Zawiszy” w Bydgoszczy. Po przeczytaniu tekstów przez cenzora powiedziano nam, że „Trójkolorowe słońce” nie może być zaśpiewane. Nie tłumaczono nam dlaczego. Wtedy przygotowywaliśmy trasę zagraniczną, która nigdy nie doszła do skutku i kilka tekstów miałem przetłumaczonych, więc stwierdziłem, że zaśpiewam ten tekst po angielsku. No i był gnój potem. Ktoś się zorientował, powiedziano, że nam nie zapłacą. W końcu zapłacili, ale była zadyma wokół tego. Ale to była specyficzna impreza, bo to był klub wojskowy. Kilka lat po stanie wojennym zaczęło się zresztą uspokajać z cenzurą. Coraz mniej tych ludzi obchodziło, co robisz.
W Waszym najbardziej znanym teledysku „Śpiewaj i tańcz” wbiegałeś do klasy z uczniami. Ten teledysk wydawał się chaotyczny. Była jakaś jego idea, scenariusz?
To nie wyszło od nas. Nikt nas nie pytał o zdanie, tylko zapytano, czy chcemy teledysk, czy nie. Teledysk zrobiono pod Wiesława Komasę, który był znanym poznańskim aktorem, grał takiego demonicznego profesora w tym teledysku. Myśmy się czuli trochę jak w cyrku, ale ta cała maszynka była już tak rozkręcona, że doszliśmy do wniosku, że tego nie olejemy, bo to była nagroda za zwycięstwo w jakimś ogólnopolskim konkursie piosenki. Nigdy tak naprawdę nie byliśmy z tego teledysku ani nawet z tej piosenki zadowoleni.
Ale ona jest fajna, przebojowa...
Tak patrzycie teraz, z dzisiejszego punktu widzenia. Ale my wtedy się tego kawałka wstydziliśmy. Ten kawałek został wybrany do promocji, bo był najprostszy i najgłupszy, i dlatego telewizja go wybrała. Było dla nas problemem to, że ta piosenka stała się naszą wizytówką, symbolem. Organizatorzy bywali często niezadowoleni, że nie gramy muzyki tego typu. Bo tę jedną piosenkę graliśmy na końcu, aby zadowolić gawiedź na odpuście czy podobnej imprezie.
Czyli „Śpiewaj i tańcz” był przekleństwem zespołu Gedeon Jerubbaal?
To trochę za mocno powiedziane. Ale w jakimś sensie ta druga strona, ci ludzie zaangażowani w rasta, wielu z nich, miało nas wtedy za komercyjny zespół.
Telewizja była złem? Byliście popularni dzięki niej, więc mieliście przechlapane? Inne zespoły reggae - Izrael, Bakszysz, były popularne dzięki radiu i tak źle ich nie odbierano...
<!** reklama left>Chodziło o to, że telewizja to był prosty punkt wyjścia ze stanu wojennego. Po roku 1981 czy 1982, jak zima zapadła w Polsce i całej kulturze - na krótki czas, ale zapadła - wszyscy bojkotowali telewizję, która przekłamywała, były przekręty w wiadomościach i tak dalej. Telewizja, z punktu widzenia kogoś, kto ma się za podziemnego i alternatywnego, jest zła, a radio nie. W pewnym momencie radio na reggae się otworzyło, a telewizja nie. W sumie to tylko myśmy mieli szczęście, jeśli można mówić tu o jakimś szczęściu. Gdyby nie teledysk, to przez pięć lat nie moglibyśmy żyć z muzyki. A to robiliśmy i to był jeden z rzadkich przykładów, że można było utrzymać się z grania. Więc nigdy nie będę żałował, że zrobiliśmy ten teledysk, bo to mi dało może pięć najpiękniejszych lat w życiu, kiedy wszystko szło fajnie. Oczywiście, można było to zrobić lepiej, można było wybrać lepszy kawałek, ale decydowały rozpędzone mechanizmy i trzeba by było wkładać kij w szprychy, aby to zatrzymać.
Teraz bycie w telewizji czyni człowieka gwiazdą, a wtedy nie czyniło...
No, miewaliśmy przez to problemy. To nie było nic przyjemnego. Ale rozdawaliśmy sporo autografów na koncertach w jakichś małych miastach. Ludzie biegali za nami, bo nas widzieli w telewizji. Z drugiej strony, na takich spędach jak „Jarmark”, program rozrywkowy, w którym graliśmy na żywo pięć kawałków, było tak, że publiczność patrzyła na nas i się śmiała. Mówili na nas „Fraglesi”. Tylko że „Jarmark” to był też program telewizyjny, w którym nigdy nie uczestniczyliśmy tak naprawdę. Ale ci trzej prowadzący - Pijanowski, Szewczyk i Zientarski mieli też trasy koncertowe, bo oni z tego żyli. Byli konferansjerami, mieli jakieś skecze, piosenki i raz w miesiącu, w tym dobrym okresie, jechaliśmy z nimi na trzy halówki.
Skąd się brał pech Gedeona Jerubbaala do wydawnictw fonograficznych? Bo Wy z tamtego okresu działalności macie tylko dwa single...
Jest jeszcze składanka „Przeboje na Trójkę” z jakiejś sesji dla Trzeciego Programu PR. A co do wydawnictw… W dużym stopniu winę ponosi nasz menager. Zawiodła cała strona organizacyjna. My nie mieliśmy szczęścia do osoby, która by była dynamiczna i wierzyła w to, co robimy. Bo nasz menager nie był jednym z nas, gdzieś tam w „Estradzie” chciał pracować. Nie był człowiekiem na właściwym miejscu, z wyczuciem, co my chcemy robić.
To się opierało na zasadzie znajomości, że aby się gdzieś wkręcić, trzeba było poznać jakiegoś pana Henia?
Tak, to jest poznański kompleks „warszawki” albo na odwrót. Trzeba było wszystko załatwiać w Warszawie, o wszystkim rozmawiać z Warszawą, jeździć tam i gadać. To zabierało czas. Trzeba było zrobić wyprawę do telewizji, do radia, do wytwórni płytowej. Wszystko było w Warszawie, a nic nie było w Poznaniu. Dlatego takim zespołom jak Daab czy Izrael było łatwiej. Były na miejscu, miały znajomych, znających tych ludzi, którzy podejmowali decyzje w „Tonpressie” czy „Pronicie”. To był naprawdę istotny element.
Nie przyszło Wam do głowy, by przeprowadzić się do Warszawy?
Nieee. Mieliśmy swoje życie. Nie było aż tak, żeby wszyscy się przenosili. W ten sposób nigdy nie myśleliśmy. Każdy miał kumpli, przyjaciół, dziewczyny, mieszkania…
Gedeon to był zespół kumplowski czy muzyczny?
Kumplowski przede wszystkim. Chociaż w którymś momencie trzeba było podejmować trudne decyzje - studia albo zespół.
Czym kończyły się takie wyzwania?
Zawsze zespołem. Pamiętam, że miałem egzaminy na filozofię w trakcie „FAMY” w 1985 roku (popularna wtedy impreza studencka w Świnoujściu - przyp. red.), olałem te egzaminy i tak się skończyła moja przygoda ze studiami w Polsce. Ale decyzje były trudne, bo wiadomo, że jeśli nie poszedłeś na studia, to byłeś od razu brany do armii. Czyli sprawa była poważna. Straciliśmy przynajmniej trzy razy muzyków, którzy musieli pójść do wojska.
Nie można było tego załatwić jakoś przez dom kultury, w którym mieliście próby albo przez wytwórnię? Niektórym to się udawało...
Myśmy wytwórni nie mieli. Głównie robiło się to przez psychiatryka. Ja sam w szpitalu byłem przez pięć tygodni, jak mnie wezwali do wojska. Ojciec miał jakąś znajomą i siedziałem na oddziale zamkniętym. Miałem depresję reakcyjną. Załamałem się, że dostałem wezwanie do wojska. No, ale dali mi tylko odroczenie na rok. Więc po roku znów było to samo. A to był kluczowy moment dla Gedeona, wszystko zaczęło się rozkręcać. To był 1984 rok, a ja musiałem dosiedzieć te kilka tygodni. Dowiadywałem się tylko, że kumple gdzieś tam grali, a Makaron (gitarzysta zespołu) śpiewał za mnie. Te metody były więc drastyczne, ale jakoś się nam udało wybronić.