<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/reszka_jaroslaw.jpg" >Każdy z nas szuka na ekranie prawdy o świecie, który zna. Szuka się jej nawet w utworach fikcjonalnych - książkach czy filmach opowiadających historie zmyślone, lecz mniej lub bardziej prawdopodobne. Ja z takim zainteresowaniem śledzę filmy z dziennikarzami jako głównymi bohaterami.
Do wypożyczalni trafił ostatnio film, w którym w postać żurnalisty wcielił się supergladiator Russel Crowe. Taka gwiazda, rzecz jasna, nie może zostać pokazana jako dziennikarski ciura. W „Stanie gry” jest samotnym wilkiem, przedstawicielem wymierającego gatunku reporterów chodzących własnymi drogami i zawodową rzetelność stawiających nad wynik finansowy spółki, w której są trybikami. Mieliśmy w Polsce takie okazy - osobliwie w czasach... PRL, czyli cenzury, komunistycznego zniewolenia, czy jak tam kto chce ów okres nazywać. Mówiło się wtedy o polskiej szkole reportażu i jej mistrzach, takich jak Ryszard Kapuściński i Hanna Krall. Było, minęło. W „Stanie gry”, filmie, który wypączkował z serii, emitowanej na kanale HBO, oprócz Crowe’a zagrały takie tuzy, jak Ben Affleck, Helen Mirren i Jeff Daniels. Wyreżyserował go zaś Kevin Macdonald - laureat Oscara za film dokumentalny, który do fabuły wyśmienicie wprowadził się „Ostatnim królem Szkocji”.
<!** reklama>Skoro pracami nad filmem kieruje wybitny dokumentalista, wypada wierzyć, że dzieło będzie trzymało się ziemskich realiów. I tu, niestety, spotkał mnie zawód. Mogę uwierzyć, że w komercyjnych redakcjach, nawet w komercyjnych do kwadratu USA, uchowały się takie oryginały, jak grany przez Crowe’a Cal McAffrey. Notabene, tworzy on ze swą szefową, dynamiczną i surową redaktor naczelną (Helen Mirren) interesujący duet. Takie postaci i spory na linii prawda - interes wydawnictwa zdarzają się w redakcjach, i to nie od wielkiego dzwonu. Nie wierzę natomiast, by samotny dziennikarski wilk mógł podjąć walkę jak równy z równym z potężną firmą, mającą ambicję zdominowania rynku ochrony, także obiektów państwowych, w całych Stanach Zjednoczonych. Taki gieroj zostałby zgaszony niczym świeczka, nim zdążyłby komuś przeszkodzić w ciemnych interesach. W „Stanie gry” nie ma zatem żadnego klucza do rzeczywistości i prawdy o niej. Jest za to sprawnie nakręcona i trzymająca w napięciu opowiastka, która oprócz dziennikarzy ma za bohaterów wysokiego szczebla polityków, utytłanych po łokcie w błocie.
I w tym kontekście można powiedzieć, że to film na czasie. Zwłaszcza w Polsce, gdzie może mieć obecnie funkcję wręcz terapeutyczną. Miło popatrzeć, że w Waszyngtonie, pępku ostoi demokracji, perpektywa kariery i bogactwa też może skłonić ludzi ze świecznika do łajdactwa.