Kiedy pierwszy raz usłyszałem o oddaniu niemałej kasy z budżetu miasta radom osiedli, pomyślałem, że to zły pomysł. Zły z samego założenia, bo pozwala władzom uciec od odpowiedzialności za swoje decyzje finansowe i zawsze usprawiedliwić nietrafione inwestycje. Jest na przykład od lat dziurawy chodnik, miasto go nie naprawia, bo wydaje pieniądze na budowę pobliskiej ulicy. Teraz, oddając złotówki w ręce osiedlowych radnych, prezydent zawsze może powiedzieć: Nie ma drogi, ale jest naprawiony chodnik, więc miejcie pretensje do radnych.
<!** reklama>
Potem jednak przekonałem się do tego pomysłu, zwłaszcza że mieszkańcom bardziej pomaga niż przeszkadza. Korzystają z niego - nieśmiało, bo nieśmiało - już także inne polskie miasta. Różnie to wychodzi, tak jak różne są kwoty, które oddaje się mieszkańcom do dyspozycji. W Poznaniu to 10 milionów złotych, w niektórych dzielnicach Warszawy nawet po kilka milionów. Mieszkańcy decydują, na co te pieniądze wydać. W Poznaniu chcą budowy placu zabaw na Malcie. Bydgoszcz dała osiedlowym radnym na razie pięć milionów. To niedużo, ale wystarczyło, żeby przedstawiciele bydgoszczan rzucili się na pieniądze z wielką nadzieją. Tak wielką, że niektórzy mają kłopoty, żeby zwyczajnie się dogadać w sprawie najpilniejszych potrzeb na osiedlach. Cztery fordońskie rady tylko częściowo porozumiały się w sprawie uporządkowania nabrzeża Wisły. Zimne Wody nie mogą dogadać się z Leśnym. I tak dalej...
Mam nadzieję, że to tylko początkowe drobne kłopoty. I że za rok będzie lepiej. Bo takiej szansy - podobnie jak takich pieniędzy - nie można zmarnować.