Maciej Niesiołowski - dyrygent, wiolonczelista, współautor cyklu programów telewizyjnych „Z batutą i humorem”.<!** Image 2 align=none alt="Image 156287" sub="Maciej Niesiołowski">
W którym momencie wiedział Pan, że wiolonczela, którą Pan studiował, zejdzie na plan drugi?
Nie było takiego momentu. Słuchacze i Czytelnicy oczekują czegoś romantycznego czy skandalicznego, a historia mojego życia artystycznego była zdeterminowana systemem, w którym żyłem. Przyjechałem ze Śląska do Warszawy, na studia instrumentalne w klasie wiolonczeli. Na piątym roku dostałem pracę, ale tylko do końca studiów w Filharmonii Narodowej i po zakończeniu nauki musiałbym opuścić stolicę. Dlatego właściwie zacząłem kolejny kierunek - dyrygenturę, aby mieć pracę i meldunek. A potem już poszło z górki, robiłem to, czego się nauczyłem. Jeszcze po studiach dyrygenckich grywałem zawodowo tu i ówdzie na wiolonczeli. Potem dostałem pracę w Teatrze Wielkim jako dyrygent i tak od lat nie grałem na tym instrumencie. Mój syn zaczął grać na mojej wiolonczeli. Dziś w domu została jedynie dziadkowa.
Czyli po teściu?
Tak, teść - Arnold Rezler - który też grał na wiolonczeli, podarował instrument mojemu synowi.
Pana dom rodzinny znajdował się na Śląsku?
Urodziłem się na Śląsku i spędziłem tam czas do matury. Moi rodzice już dawno nie żyją, więc nie mam żadnych kontaktów ze Śląskiem. Dziś jedynie przyjeżdżam na zjazdy klasowe albo na koncerty. Mój dom rodzinny jest chyba wszędzie. Część mojej rodziny nie mieszka w Polsce. Moja żona, skrzypaczka, Magdalena Rezler mieszka na południu Niemiec, młodszy syn na północy Niemiec, jedynie starszy syn mieszka w Warszawie. Jeżdżę po Polsce od blisko 20 lat, nie mam stałego zatrudnienia, żyję z pracy własnych rąk. Dzięki Bogu cały czas są zaproszenia.
Kto wymyślił szkołę muzyczną?
Na Śląsku kultura muzyczna nie jest na wyższym poziomie, ale są wpływy niemieckie domowego muzykowania. Byłem w przedszkolu i przyszła komisja ze szkoły muzycznej w Bytomiu. Nauczyciele stwierdzili, że powinienem się zgłosić do szkoły muzycznej. Moi rodzice nie byli muzykami, ale zdałem do szkoły bez kłopotu.
Na początku była wiolonczela?
Nie, kazali mi ćwiczyć na skrzypcach, ale po pierwszej lekcji mój profesor powiedział, że nie mogę grać na tym instrumencie, bo mam za długą szyję. Przepisali mnie więc na fortepian, na którym uczyłem się przez siedem lat. W liceum ze względu, że miałem małą rękę, szukano dla mnie innego instrumentu. Na strychu domu dziadków znaleźliśmy starą wiolonczelę. Stolarz sklepał tę wiolonczelę i zacząłem w połowie szóstej klasy grać na niej.
Publiczność kochała Pana programy telewizyjne „Z batutą i humorem”, dziś mamy też pewne próby łączenia muzyki klasycznej z humorem. Jaka jest granica między dobrym smakiem, a tandetą?
Nie potrafię dać recepty. Zawsze słyszę wewnętrzny dzwonek - „uważaj, bo nie wiesz, kto jest na sali”. Nie wolno iść na całość, a każda improwizacja musi być przygotowana. Mnie do telewizji zaprosił ówczesny dyrektor drugiego programu Józef Węgrzyn. Nikt mi nie powiedział, jak mają wyglądać te programy. Dostałem jedynie propozycję, bym zrobił cotygodniowy program 15-minutowy. Wszystko wymyślaliśmy z siostrą. Zaczynaliśmy w 1989 roku. To w naszym programie po raz pierwszy występowali po bojkocie artyści scen polskich: Jan Kobuszewski i Mieczysław Czechowicz.
Miał Pan kolejne pomysły programów telewizyjnych, do których jednak nie doszło?
I chyba nie dojdzie. Prowadziłem różne rozmowy na ten temat, miałem wiele propozycji, ale wszystkie rozeszły się w brzydki sposób.
Czy niekiedy nie mylą Pana ze Stefanem Niesiołowskim?
…proszę o inny zestaw pytań. Nawet wiele lat temu, kiedy Stefan Niesiołowski był jeszcze w ZChN, z Janem Kobuszewskim graliśmy taką scenkę, w której on myli mnie ze Stefanem. Takie rzeczy się zdarzają, ale teraz trochę mi przeszkadza, jak mylą mnie z innym panem Niesiołowskim - też dyrygentem - Marcinem Nałęcz Niesiołowskim.