O procesach byłych esbeków wie wszystko i relacjonuje je na prowadzonej przez siebie stronie internetowej. Siedzący dziś na ławach oskarżonych funkcjonariusze wodzą za nim ciężkim wzrokiem, jakby marzyli, by go jeszcze raz przesłuchać.
<!** Image 2 align=right alt="Image 96064" sub="Pokój - pracownia Wacka Kuropatwy. Tu historia najnowsza jest obecna wszędzie. Ściany ozdobione symbolami „S”, na stole bibuła drukowana przez gospodarza w latach 80., obok komputer - dziś jego podstawowe narzędzie pracy. / Fot. Jacek Smarz">Po prostu Wacek. W kręgach solidarnościowych postać powszechnie znana. To on życzy „zdrówka” podpisując się pod kolejnymi mailami, z których dowiedzieć się można wszystkiego na temat losów dawnej opozycji. A rozsyła je masowo.
- Chodzi o prawdę i pamięć - tłumaczy. - Moja witryna przybliża historię lat 80., a to, co teraz się dzieje, głównie w toruńskich sądach, to epilog tamtych wydarzeń. Chcę, żeby nic nie umknęło.
Szczególnie
głośno o Wacławie
Kuropatwie zrobiło się za sprawą byłego funkcjonariusza SB, Bronisława S., skazanego prawomocnym wyrokiem za porywanie i znęcanie się nad pracownikiem „Elany” w 1986 roku. Na stronie www.solidarnosc.of.pl, prowadzonej przez Wacka, ukazała się relacja wraz ze zdjęciami z sali rozpraw. Były esbek obraził się po pierwsze za nazywanie go „SB-manem”.
<!** reklama>- To określenie mojego autorstwa, które stosuję wobec wszystkich panów z SB - przyznaje Wacek. - Co ciekawe, esbecy twierdzą, że ich to obraża, bo kojarzy im się z osławioną faszystowską formacją. A nie pomyślą, że może chodzi raczej o kalkę z języka angielskiego, więc SB-man to po prostu człowiek z SB. Bronisław S. w swoim wystąpieniu w sądzie - dwadzieścia kartek maszynopisu pełnych oskarżeń nawet pod adresem prokuratora! - zapewnił, że jest dumny ze swej służby. Więc nie rozumiem, o co mu chodzi. Zarazem trudno było nie określić jego wywodów absurdalnymi, za co też mnie pozwał. Ja nie piszę, że ktoś był np. świnią. Ja podaję fakty i relacjonuję. Taką mam misję.
Miał zawsze
z komuną na pieńku.
Na studiach elektrotechnicznych nie był skory do wstąpienia w szeregi Socjalistycznego Związku Studentów Polskich, co skutkowało krótką opinią: „nie angażuje się społecznie”. - To była wtedy dość poważna sprawa - twierdzi. - Choć koledzy mnie bronili, nie miałem szans na wyjazd zagraniczny, bo nie wydano mi międzynarodowej legitymacji studenckiej. Z poglądami nie kryłem się też pracując w „Apatorze”. Powiedziałem, że na wiec przeciw amerykańskim rakietom „Pershing” nie pójdę, chyba że przy okazji zaprotestujemy przeciwko radzieckim SS-20. Mieliśmy tam tak zwany pokój dyskutantów. Od razu było wiadomo, kto słucha „Wolnej Europy”. Poznałem esbeckie metody, gdy brano mnie, tak jak zresztą innych kolegów, na tak zwane rozmowy. Krótka propozycja - ja im donoszę, oni sprawią, że otrzymam paszport. Skończyło się tym, że paszportu nie zobaczyłem, więc mogłem jedynie zwiedzać kraje tak zwanej demokracji ludowej.
W „Merinoteksie” znany był z tego, że członków partii usłużnie donoszących na kolegów nazywał wprost „czerwonymi gnidami”. - Jeden mistrz usłyszał ode mnie, że dobrze w tym kraju będzie dopiero wtedy, gdy się czerwonych wywiezie za wschodnią granicę - wspomina. - Doniósł, jak się potem okazało, do komitetu wojewódzkiego. Naciskano, by mnie wywalić z pracy. Ale jak to zrobić, skoro z obowiązków się wywiązywałem?
W materiałach dotyczących pracownika pojawił się zapis, że inżynier Kuropatwa przyczynił się do powstania w dziale „konfliktu na tle politycznym”. - Wezwała mnie SB i niejaki Wandachowicz, dziś poszukiwany przez prokuratora IPN listem gończym, straszył, że nigdzie pracy nie znajdę - dodaje. - Kombinowali na różne sposoby, wreszcie sformułowali dziwaczny zarzut skutkujący naganą, że do pracy... przyniosłem radio.
Tak Wacek stał się, jak to się wówczas urzędowo określało, „elementem społecznie nieużytecznym”, a bardziej kolokwialnie - „niebieskim ptakiem”, czyli po prostu bezrobotnym. Pracownicy „Merinoteksu” zbierali dla niego pieniądze, które potraktował jako pożyczkę, a sam spróbował się odwołać do czegoś w rodzaju dzisiejszego sądu pracy, zwanego wówczas Komisją Odwoławczą ds Pracy. - Tam pewien sędzia wywalił takie uzasadnienie, że trudno nie nazwać go wilczym biletem - wspomina. - Po latach postać ta wróciła w moim życiu. Dowiedziałem się, że człowiek ten chce być radcą prawnym w... Zarządzie Regionu „S”. Ja tylko chodziłem jego tropem i pokazywałem tamten dokument. Zrezygnowano z niego w „Solidarności”, poszedł do „Solidarności Rolniczej”. Tam też byłem, pokazałem wyrok przez niego wydany i podpisany, a jemu nawet brew nie drgnęła. Wtedy przekonałem się, że ci ludzie zwyczajnie mają problemy z pamięcią, więc trzeba im ją odświeżać. I to robię do dziś.
Za najważniejszy etap w swoim życiu uznaje pracę
w podziemnym wydawnictwie
„Kwadrat”, założonym przez Stanisława Śmigla. - Byłem tam drukarzem i fotografem. Miałem z tego jakieś drobne raczej pieniądze, ale, oczywiście, zatrudnić musiałem się też oficjalnie. W zakładzie fotograficznym. Wszystko dało się połączyć - zapewnia. - W „podziemiu” przygotowywałem blachy do druku, a w „naziemiu” stałem ze sztucznym konikiem i małym samochodzikiem pod pomnikiem Kopernika i robiłem dzieciom zdjęcia. Wtedy też poznałem kwiat toruńskiej esbecji. Jak się tak przez cały dzień obserwuje kluczowe miejsce w mieście, zaczyna się dostrzegać tych przechodzących zbyt często. Trzeba tylko zapamiętywać, kogo z kim się widziało i listę esbeków poszerzać. Wiedziałem nawet, kto im donosi, szczególnie jeden cinkciarz był aktywny. W ten sposób uświadomiłem sobie, że nawet jeden z moich szkolnych kolegów robi w resorcie.
W myśl zasady - pod latarnią najciemniej - stanowisko fotografa na Rynku Staromiejskim wykorzystywane było jako punkt kontaktowy. W samochodziku ukrywane były materiały przygotowywane przez Wacka, które regularnie ktoś odbierał.
- Pamiętam wezwanie na SB w 1985 roku - wspomina. - Byłem wtedy po lekturze broszury „Obywatel a Służba Bezpieczeństwa” i postanowiłem sprawdzić skuteczność zawartych w niej rad. Zażądałem, by przesłuchujący mnie w sprawie podpisania listu dotyczącego księdza Franciszka Blachnickiego i Seweryna Blumsztajna przedstawił mi się, bo jest urzędnikiem państwowym. Wkurzyłem gościa. Potem wytykałem im usterki formalne w samym wezwaniu. A ostatecznie milczałem przez 45 minut. Wreszcie wpadł szef przesłuchującego, który się wściekł i krzyknął: „A może panu pomóc?!”. Inny dodał scenicznym szeptem: „A weź to wyrzuć przez okno”.
Wacław Kuropatwa przyznaje, że wtedy przez ułamek sekundy, patrząc na nisko położony parapet na szóstym piętrze Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Toruniu, przestraszył się. - Taka jedna myśl, a potem refleksja, że to niemożliwe, przecież mnie nie zabiją. Ale ten skubaniec lęk jednak wywołał!
Dziś wielu pyta go wprost, czy się nie boi. Bo to on, dziennikarz internetowy, publikuje najobszerniejsze, odważne
relacje z procesów
dotyczących tamtych dni. To na nim podczas rozpraw spoczywa ciężki wzrok byłych esbeków, którzy wściekają się, gdy robi im zdjęcia. - Oczywiście, że się obawiam - wyznaje Wacław Kuropatwa. - Tym panom udowadnia się porwania, grożenie, bicie. Proces, który mam z SB-manem, nie wiadomo jak się skończy. Jako bezrobotny wystąpiłem o adwokata z urzędu. Wierzę jednak, że mamy dziś w tym kraju wolność słowa. Na moją stronę wchodzą ludzie z kilkudziesięciu krajów świata, także młodzież. Uważam, że tej działalności nie mogę zaprzestać.
Opinia
<!** Image 3 align=left alt="Image 96064" >Stanisław Śmigiel, lider toruńskiej opozycji, założyciel wydawnictwa „Kwadrat”:
- O Wacku Kuropatwie usłyszałem dawno, gdy pracował chyba jeszcze w „Apatorze” i wojował z sekretarzami.
Po latach zatrudniłem go do blach, takich grubych aluminiowych folii pokrytych materiałem światłoczułym, wykorzystywanych w druku offsetowym. Wacek nanosił teksty na te blachy. Był przez pewien czas monopolistą w tym zakresie. Pomagał także w drukowaniu. Wykonywał doskonałe zdjęcia eksperymentując z silnym kontrastem. Ich jakość w tamtych czasach nie odbiegała od tych publikowanych w oficjalnej prasie. W dbaniu o technikę wydawnictwa był doskonały.
A to, co teraz robi, to oczywiście skarb. Jego witryna to źródło wielu ważnych informacji. Jej strona graficzna jest, zdaniem niektórych, kontrowersyjna, ale Wacek ma po prostu taki... odjazdowy gust.
Zajmował się też kabaretem. Na rowerku o mikrych kółkach zwiedził całą Europę. No, ciekawy facet.