Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie taki czarny charakter. Rozmowa z aktorem Zbigniewiem Suszyńskim

Z aktorem Zbigniewiem Suszyńskim* rozmawia Jan Oleksy
Mam fantastyczny dom, który stworzyła żona. Bez niej nie wyobrażam sobie życia. I choć jestem trochę takim samcem alfa, to nie widzę się w innej rzeczywistości.

Co Pan porabia w Sopocie? Spodziewałem się złapać Pana w Warszawie…
Teraz mam trochę mniej pracy, więc jak tylko jest możliwość, to wpadam do Sopotu. W 2000 r. razem z żoną kupiliśmy tu mieszkanie. Pomysł się sprawdza. Nawet wiosną czy jesienią zabieram pieska i wyjeżdżam na weekend nad morze. Kiedyś należałem do najbardziej zapracowanych aktorów, trudno byłoby zliczyć wszystkie moje zajęcia. Dzisiaj już pewnych rzeczy nie muszę robić. Nie da się przez 25 lat pracować bez wytchnienia.

Oglądałem Pańskie dossier. Bardzo obszerne.
Praca w Teatrze Prezentacje, Jaracza, Nowym, Współczesnym, role w filmach i serialach to nie wszystko, bo jeszcze udzielałem się
w zachodnich agencjach reklamowych, obsługiwałem radia… A doba ma 24 godziny. Oczywiście to się przekładało na finanse, ale czasami odbywało się to kosztem sztuki. To była jakaś abstrakcja. Grałem po 40 spektakli w miesiącu. Jak wracałem do domu, byłem nieprzytomny… Teraz jestem wyluzowany, nie spłacam kredytu, mam komfortową sytuację, gram w „Klanie” oraz w serialu „Biuro kryminalne”, zajmuję się dubbingiem, na którym zjadłem zęby.

Ma Pan niezwykle ciekawy, intrygujący głos. Czytałem na forach pełne uwielbienia wpisy zakochanych fanek.
Użyczałem głosu w przeróżnych spotach. Pamięta pan: „Playboy - męski punkt widzenia” czy „Mentos - The Freshmaker”? Aktualnie zarabiam głosem dla Mazdy, Netii.

Ciekawy tembr głosu to dodatkowy atut dla aktora…
Mam ucho muzyczne i potrafię w sekundzie wstrzelić się w dubbingowaną postać, dlatego jestem specjalistą od tej czarnej roboty. Potrafię tak dostosować swój głos, że czasami poprawiam oryginał. Mam w dorobku całe mnóstwo seriali amerykańskich, w których podkładałem głos. Nie widać żadnych szwów. Są zrobione tak, by nikt nie poznał, że to dubbing. Bozia dała mi taką błyskawiczną łatwość transformacji. Albo się to ma albo nie.

To się nazywa talent! A czy aktorstwo to w Pana przypadku miłość aż po grób?
Nie tylko aktorstwo. Mam także pasję samochodową, a teraz córka Milena zaraziła nas podróżami. Stwierdziliśmy z żoną, że będziemy zwiedzać świat. W zeszłym roku odwiedziliśmy Sewillę, w tym roku z córką wybieramy się do Rzymu i Florencji. Pieniądze dają wolność. Tylko niech pan nie myśli, że się chwalę.

Czy przystojnemu łatwiej w życiu?
Grałem głównie role charakterystyczne, nie jestem typem amanta. Wprawdzie w „Jak wam się podoba” zagrałem przystojniaka, ale już w pierwszej dużej roli, w kooprodukcji czesko-polskiej „Ślady wilczych pazurów” byłem mordercą z Hitlerjugend.

Czy etykietka „czarny charakter”, oczywiście na ekranie, doskwiera?
Zdarza się, że czasami to się za mną ciągnie, nawet na ulicy. W serialu „ Adam i Ewa” grałem podłego mecenasa Wernera. Typowy czarny charakter. Nieraz jakieś baby zaczepiały mnie, wyzywały albo przyczepiały obraźliwe kartki na samochodzie.

Ale grał Pan również kochającego męża.
To było w „Linii życia”, gdzie byłem restauratorem i kochającym mężem Małgosi Potockiej. Szkoda, że ktoś ukręcił łeb temu serialowi, bo oglądalność szła w górę.

Czy role serialowe dają satysfakcję czy tylko kasę?
Są seriale dobre i złe. Powtarzany jest w telewizji serial „Glina”, w którym grałem w trzech odcinkach. Miał świetne recenzje. Ciągle dobrze się ogląda serial „Ucieczka z miejsc ukochanych” Juliana Dziedziny. Tam 12 odcinków robiliśmy przez rok, poświęcając miesiąc na odcinek, a dzisiaj przez miesiąc robi się 10 odcinków. Ma to oczywiście wpływ na jakość. Czasami więc odpuszczam.

Seriale niesłusznie wrzuca się w jeden worek sztuki niskiego lotu. A czy trudne jest wychodzenie z roli? Na przykład gdy czarny charakter za chwilę musi stać się sympatycznym bohaterem?
Dam przykład. Proszę sobie wyobrazić, że w Teatrze Prezentacje gram o godz. 16 postać zdeprawowanego mordercy w „Zabawiając pana Sloane`a”, a już o 19 we Współczesnym występuję w „Awanturze w Chioggi” Goldoniego, czyli w komedii dell’arte. To ekstremalny przeskok emocjonalny, trzeba szybko się przestawić… A od rana jeszcze zdjęcia do serialu „Jest jak jest”.

Skrajne emocje… Ma Pan jakiś sprawdzony sposób na to?
Nie jest łatwo, bo buzuje adrenalina. Po powrocie do domu zabieram pieska i wychodzę na spacer. W tym zawodzie często się gubimy, nie mając czasu dla dziecka. Często o 6 rano wyjeżdżaliśmy z „Kwiatami polskimi” Tuwima, potem o 16 grałem w Teatrze Prezentacje, a o 19 w „Cydzie”, więc jak za 15 jedenasta wsiadałem do tramwaju, to zdarzało się, że w nim zasypiałem. Dziś żałuję, że nie miałem czasu dla Milenki.

Ale jedynaczka wyrosła na fajną dorosłą kobietę i świetnie zapowiadającą się aktorkę. Nie jest źle!
Na bardzo zdolną, ambitną i mądrą dziewczynę. Ma etat w Narodowym, rolę w serialu „Sama słodycz” i nominację do Feliksa. A ja nigdy nie chciałem, by została aktorką, bo to ciężki chleb.

Był Pan dla niej idolem?
Tak naprawdę to mnie prawie wcale w domu nie było, więc wychowanie córki spoczęło na żonie. Dobrze sobie poradziła w roli matki. Jest pedagogiem, studia zaczynała na UMK.

Pochodzi Pan z Rypina, co często podkreśla. Co zawdzięcza Pan rodzicom?
Mój ojciec był wyjątkowym człowiekiem, chyba jedynym w Rypinie, który miał trzy fakultety. Powinien pracować na uczelni, a był profesorem w liceum. To pokolenie AK-owskie, z przeszłością łagrową, które nie mogło się odnaleźć w tamtejszej rzeczywistości. Mama była również wykształconą osobą, choć nie zdobyła dyplomu ukończenia Uniwersytetu A. Mickiewicza w Poznaniu, na którym studiowała. Pochodzę z domu, gdzie wszechobecna była literatura piękna, filozofia, sztuki piękne, historia malarstwa, poezja… Mam bazę. W pierwszej klasie podstawówki, gdy dzieci uczyły się czytać, to ja już pochłaniałem grube książki podróżnicze, poznawałem historię sztuki i poezję.

Skądś się to aktorstwo wzięło!
Poezją i teatrem zaraziła mnie pani Ewa Różbicka, która czuła, rozumiała i żyła poezją. Pod jej kierunkiem przygotowywaliśmy w kółku teatralnym m.in. ogólnopolski program „Zielona Gęś” Gałczyńskiego. Oczywiście miałem predyspozycje do aktorstwa, ale dostać się z małego miasteczka do szkoły filmowej w Łodzi - to był kosmos. Z egzaminów wracałem pijany ze szczęścia. To było dla mnie epokowe wydarzenie. W akademiku na pierwszym roku zamieszkałem z Wojtkiem Malajkatem i Piotrkiem Polkiem, a na drugim - z Czarkiem Pazurą i Piotrkiem Rzymyszkiewiczem z Torunia. Tworzyliśmy niezłą
paczkę. To był fenomenalny rok.

Jakie ma Pan dzisiaj związki z tym miastem?
W Rypinie lubię pójść do parku i posiedzieć na ławce. Niestety, rodziców mam już na cmentarzu, ale często odwiedzamy mamę mojej żony. Zabieramy ją do Sopotu albo Warszawy. Rypin ciągle jest obecny w moim życiu. Chętnie wpadam na kawę do zaprzyjaźnionego małżeństwa. Chodziłem z nimi do przedszkola, podstawówki, liceum, a nawet studiowaliśmy razem w Łodzi: ona na uniwersytecie, on w akademii medycznej, a ja w filmówce. Lubię też przyjeżdżać na Rypińską Wiosnę Teatralną, choć zraża mnie kompletny brak zainteresowania mieszkańców tym wydarzeniem. Jak kiedyś powiedziałem, że małe miasteczka są bez przyszłości, to się na mnie poobrażali.

Robi tam Pan za gwiazdę?
Nie jestem typowym celebrytą. Jedynie, gdy jest promocja serialu, to idę na tę ściankę, staję i się uśmiecham. W Warszawie jest wiele miejsc, gdzie można iść się polansować, ale ja tego po prostu nie znoszę. Nie mam parcia na szkło, nie muszę się szarpać. W małych miejscowościach robię trochę za małpę. Ustawiam się do zdjęć, jestem uprzejmy, miły, otwarty, ale czasami spotykam się niestety z takim zachowaniem, że po prostu ręce opadają. Ale cóż… takie zdarzenia są wpisane w ten zawód.

A gdyby nie aktorstwo, to co? Diler samochodowy?
Motoryzacja to moja druga pasja. Miałem w życiu chyba ze 40 samochodów. Lubię kolegom doradzać, pomagać wybierać dobre auta…

Czym Pan aktualnie jeździ?
Żona jeździ audi Q5, a ja kupiłem pierwszego w życiu mercedesa. To nietypowy model GLA, mały SUV z napędem na cztery koła. Przedtem jeździłem dużymi samochodami, ale znudziły mnie kłopoty z parkowaniem. W tej chwili wybieram mniejsze. Nie muszę niczego udowadniać i kupować pięciometrowej audicy A8.

Ciągle jest Pan jak „Młody wilk”, pamiętny Skorpion z tego filmu?
Może niekoniecznie.

Ale też nie stary wilczur?
Staramy się z żoną prowadzić zdrowy tryb życia, dzieciak już odchowany, dawno na swoim. Teraz sobie postawiliśmy za cel podróże. Córka nas do tego zdopingowała.

Jaką postać chciałby Pan jeszcze zagrać? Potulnego ciepłego misia?
Komediową, ale nie ma dla mnie materiału. Uważam, że pod tym względem jestem niewykorzystany.

A którą rolę najcieplej Pan wspomina?
Dużo tego było, np. głośny film „Ostatni dzwonek”. Mam sentyment do roli teatralnej w „Kapeluszu pełnym deszczu” w reżyserii Tomasza Zygadły. Grałem tam Johnny’ego Poppe. Abstrahując od tego, że dostałem za tę rolę nagrodę teatralną, bardzo miło ją wspominam. I oczywiście mam wielki sentyment do „Wesela”.

Z sympatii do Pańskiego Czepca?
Znam całe „Wesele” na pamięć. Grałem różne postacie: Czepca, Dziennikarza, Poetę, Żyda, Ojca, Ducha. Czasami jak mój przyjaciel Rozmus zajrzy do mnie na wódeczkę, albo ja do niego, to wspominamy to „Wesele” w reżyserii Hanuszkiewicza. On wyprzedził epokę, a Wyspiański w nas został. Byliśmy niesamowitą paką, spotykaliśmy się po pracy. Dzisiaj po spektaklu każdy idzie grzecznie do domu.

Spytam jeszcze o kobiety. Jak Pan sądzi, co kobiety wnoszą do naszego męskiego świata?
Mam fantastyczny dom, który stworzyła żona. Bez niej nie wyobrażam sobie życia. I choć jestem trochę takim samcem alfa, to nie widzę się w innej rzeczywistości. Małgosia daje mi poczucie bezpieczeństwa i prywatności. Nie chodzimy na bankiety, nie jesteśmy obiektem plotek. Jako jeden z niewielu z naszego środowiska jestem cały czas z tą samą kobietą.

A czym facet musi imponować kobiecie?
Tym, czego trochę brak w dzisiejszych czasach: wrażliwością, ciepłem, wyrozumiałością. Kobieta przede wszystkim musi mieć oparcie w facecie, który powinien być delikatny i czuły. Ale też musi mieć jaja. Inaczej nie da rady.

Czego kobiety nie wiedzą o nas?
Że czasami skrywamy czułość i delikatność…

Pańska żona Małgosia nie pyta czasami: Słuchaj Zbyszku, czy ty teraz grasz czy jesteś sobą?
Nie. Wie pan, czasami trzeba coś podegrać, ale na dłuższą metę to nie przejdzie.

Czyli ciągle jest Pan pod wpływem uroku swoich kobiet: żony i córki Mileny?
Oczywiście, to moje dwa skarby, bez nich wszystko nie miałoby sensu. Faceci, którym coś nie wychodzi, sięgają po gorzałę…

Jako środek znieczulający.
Z reguły jest to gorzała, choć w tej chwili jest dostęp do jeszcze ciekawszych rzeczy. Nigdy nie musiałem ich próbować. Kiedyś, podczas prób do „Wesela”, wszyscy myśleli, że Rozmus i ja mamy jakieś wspomagacze. Większość obsady niedomagała ze zmęczenia, a myśmy byli w transie. To wszystko dzięki ADHD. Przy tego rodzaju pracy i wielości ról, gdybym nie miał takiej nadaktywności, to nie dawałbym rady. Fizycznie i psychicznie. Można zwariować.

Czyli ADHD w Pana przypadku jest wartością…
… dodaną i dodatnią. Ale jak patrzę z dzisiejszej perspektywy, to jestem już bardziej wyciszony. Duża w tym zasługa domu, który jest dla mnie oazą.

*Zbigniew Suszyński

Ur. w 1961 w Rypinie, charakterystyczny aktor filmowy, teatralny i dubbingowy. W 1987 ukończył Łódzką Państwową Wyższą Szkołę Teatralną. Obecnie występuje na deskach Teatru Współczesnego, z którym jest związany od 1992 roku. Oglądać go także można w Klanie, gdzie gra Igora Rutkę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!